fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

czwartek, 29 września 2011

´Wymagajcie od siebie chocby inni od was nie wymagali´

Kolejny raz mama zmobilizowała mnie, aby coś napisać. Wiem, że miałam robić to częściej, ale ostatnio naprawdę nie było kiedy. Obiecuję poprawę!
W ciągu dnia, zdarzają się chwile, kiedy myślę, że powinnam napisać na blogu to, czy owo, ale kiedy zasiadam już do pisania, nie wiem od czego zacząć, bo nasze bycie tutaj składa się z wielu drobnostek, które tworzą całość.  Jak już wiecie z bloga Doris, czasami przychodzą trudne chwile. Ciężko bowiem zmierzyć się z zupełnie inną mentalnością ludzi. Ciężko czasem  się nie denerwować w środku, kiedy obiad jest na 13.00 a zaczyna się o 13.25, kiedy ktoś ma przygotować zabawę na niedzielne oratorium, a potem nie przychodzi lub przychodzi spóźniony jedyne 1,15h. Ale spokojnie, nie jest to żaden kryzys. Najważniejszy pokój w naszym domu, jak nam powiedział Padre pierwszego dnia, czyli kaplica,  zawsze przynosi ukojenie i daje siłę by się starać dalej. Zaraz potem przychodzą radości w postaci widoku szczęśliwej staruszki, która 5x dziękuje, że coś u niej kupiłam, albo rozbrykanego dziecka, które po wielu dyskusjach przy odrabianiu lekcji, zjadło 4 porcje obiadu i szczęśliwe całuje mnie na pożegnanie mówiąc, że jutro już  na pewno przyniesie zeszyty i wiele innych drobnych sytuacji, które ciężko spamiętać.
Brzmią mi w uszach słowa Ojca Świętego: „wymagajcie od siebie, choćby inni od was nie wymagali” i słowa Padre Pedro z naszego pierwszego spotkania: „nie martwię się o te dzieci, które przychodzą do oratorium, jestem zatroskany raczej o te, które zostają po drugiej stronie muru”. W odpowiedzi na tę troskę księdza, ruszyłyśmy dziś- podobnie jak poprzednie wolontariuszki z Polski, zapraszać dzieci z dzielnicy do oratorium. Animatorzy z oratorium niedzielnego zostali naszymi przewodnikami po czerwonej strefie naszej dzielnicy. Nasze zadanie rozpoczęłyśmy dzisiaj i będziemy pewnie kontynuować przez dwa tygodnie lub więcej. Czasem zdarzają się bowiem tzw. Wyjścia okazjonalne. My mamy do nich szczęście od naszego przyjazdu. Dziś byłyśmy na uroczystym obiedzie w Szkołach Salezjańskich w centrum Piura, z okazji urodzin sędziwego misjonarza z Hiszpanii, księdza Kazimira. W zeszłym tygodniu podobny jubileusz obchodził inny kapłan, a w niedzielę wieczorem uczestniczyłyśmy w uroczystej mszy z okazji 120 lecia działalności Salezjanów w Peru. Konczy się już dla nas czas „przyglądania”, a zaczyna czas „pracowania”, dlatego ciągle mamy jakieś spotkania na jakiś konkretny temat z Padre, z bracmi. Ponieważ wszyscy są zajęci cały dzień, więc spotkania zaczynają się po kolacji, czyli ok godz.21, a kończą różnie, o 22-23. W ostatnim czasie zaliczyłyśmy także pierwsze wyjście do sklepów w centrum. Niestety, popularne tutaj MERCADO, czyli wielki targ, gdzie znaleźć można podobno wszystko,  jest dla nas jeszcze tajemnicą.

Jeszcze tylko kilka słów o języku. Bywa ciężko. Wszyscy są mili i cierpliwi, ale natłok myśli, które chcesz wyrazić, a nie możesz, jest czasem nie do wytrzymania. W stosunku do dzieci, nie ma problemu. Gorzej z dorosłymi. Czasem tyle by się chciało powiedzieć, a nie można. Dlatego: „patiencia” to nasze ulubione słowo. CIERPLIWOŚĆ, CIERPLIWOŚĆ, CIERPLIWOŚĆ. We wspólnocie dogadujemy się spokojnie, najtrudniejsze są dla mnie jedynie kolacje. Nasza wspólnota jest, jak to usłyszałam od któregoś z braci, specyficzna pod względem jedzenia. Każdy posiłek trwa ok 1- 1,5h. Podczas kolacji, kiedy siedzisz przy stole po całym dniu bycia w pełnym skupieniu, aby rozumieć dobrze co ludzie do ciebie mówią, często brakuje mi sił, by słuchać ze zrozumieniem o czym rozmawiają inni. Jednak jak się wyłączam całkowicie i padnie jakieś pytanie?? Uśmiech i żyjemy dalejJ Także tak. Uczcie się dzieci języków obcych oto moja rada. Kończę, bo zaraz zasnę. Pozdrawiam was mocno. 

poniedziałek, 19 września 2011

codziennosc


Domyślam się, że pewnie czekacie na kolejne posty na blogu, jednak życie na misjach nie jest codziennie fascynującą przygodą, powoli wdrażamy się w nasze obowiązki i jedyne co mogę wam opisywać to właśnie codzienność.
Niedziela w Bosconii jest najbardziej pracowitym dla nas dniem. Co prawda możemy wstać o 40 min. Później, ponieważ pierwszym punktem jest śniadanie o 7.00, jednak na tym koniec rekreacji. Msza dla dzieci z oratorium jest o 9.00 jednak przychodzą już po 8, więc należy się nimi zająć, nasza poprzedniczka miała w zwyczaju, jak się dowiedziałyśmy, chodzić po dzieci do domów, ponieważ nie wszystkie same przyjdą do kościoła, więc od przyszłego tygodnia zaczynam robić to samo. Po mszy, która kończy się ok 10.15, do 12.30 gramy i bawimy się na boiskach. O 13.00 obiad a zaraz po nim ruszamy z oratorium peryferyjnym, czyli ruszamy w teren. Pakujemy piłki i inne zabawki, picie, ciasteczka i ruszamy w 3 różne miejsca dzielnicy. Dorota gdzie indziej, ja gdzie indziej. Zabawa z dziećmi połączona z krótką 10-15min. Katechezą, którą prowadzą tutejsi animatorzy, trwa do godz. 17.30. Po powrocie planujemy kolejną niedzielę, zmywamy kubeczki, animatorzy rozchodzą się do domów, a my ruszamy na nieszpory i kolację. Nie przyzwyczaiłyśmy się jeszcze do słońca, mimo że tutaj dopiero zaczyna się WIOSNA, to już daje nam się we znaki, wczoraj wieczorem bolały nas od niego głowy. Nie spodziewałam się kiedykolwiek, że będę chętnie kładła się spać o godz. 22- 22.30J
Wczoraj podczas zabaw z dziećmi na ulicy dotarły do mnie dopiero słowa Padre, które cytowała już na swoim blogu Dorota, że „dzieci przychodzą do Bosconii oddychać innym powietrzem”. Po grze w piłkę w piekącym słońcu i tumanach piasku, rozumiem dlaczego chłopcy tak lubią nasze betonowe boiskaJ
W tym tygodniu świętujemy pierwszy dzień wiosny, więc mamy zamiar malować dzieciom buźki i prowadzić gry i zabawy wspólne zamiast lekcji, w planach jest także troszkę większy „mały poczęstunek”. Upieczone w sobotę ciasto marchewkowe spowodowało, że już nie mogę powiedzieć, że nie umiem nic upiec, a w związku z tym najbliższą sobotę spędzimy z  Doris w kuchniJ

sobota, 17 września 2011

NO HAY AGUA


Mama zarzuciła mi dzisiaj, że dawno nic nie pisałam na blogu, dlatego postanowiłam się poprawić. Dzisiaj minął tydzień odkąd jesteśmy w Piura. Tydzień zapoznawania się z ludźmi i obowiązkami, które dawkowane są nam raczej spokojnie, bo póki co mamy jeszcze trochę czasu wolnego, ale jak to pocieszyła nas Alicja, nasza poprzedniczka, to się zmieni w przeciągu miesiąca.
Wczoraj wieczorem Padre Alcibillades (nie jestem pewna pisowni) zaprosił całą wspólnotę na kolację do włoskiej restauracji. Śmiałyśmy się z Doris, że dość powszechne zainteresowanie mógł wzbudzić bus z wielkim obrazem Maryi Wspomożycielki za przednią szybą oraz wysiadający z niego 6 mężczyzn i 2 kobiety. Podczas kolacji jeden z braci stwierdził, że Piura to nie są prawdziwe misje, bo misjonarze z prawdziwego zdarzenia nie mają wody, ani domów, jedzą robaki itp. W odpowiedzi na ten zarzut, po powrocie do domu okazało się, że nie mamy w kranach wody! Naprawa trwała 24h, ale przed chwilą zakończona została sukcesem.
Dni od poniedziałku do piątku mijają tu podobnie. Poranne modlitwy, Msza św., śniadanie, poranne oratorium, w którym dzieciaki odrabiają lekcje, a później grają w różne gry, mały posiłek i koniec o 11.30. Następnie o 13.15 lub 13.30-  punktualność nie jest tu raczej standardem- mamy obiad. A od 14.30 do 17.30 powtórka z rana ponieważ dzieci chodzą tu do szkoły na dwie tury, zatem popołudniu przychodzą te, które w szkole były rano i tak codziennie. Wieczorem nieszpory, kolacja i już jest 21.00.
Dzieci uwielbiają grać w piłkę, inne gry nie podchodzą im tak chętnie. Siatka, odbijanie, noga, siatka i tak w kółko. Jeśli chodzi o odrabianie lekcji to póki co średnio mogłam pomagać i wcale nie chodzi o znajomość hiszpańskiego. Dzieci z podstawówki uczą się tu w zupełnie inny sposób niż my, nawet sposoby rozwiązywania zadań z matematyki są inne. Musiałam się wczoraj zaopatrzyć w książkę do matmy dla klasy 4 podstawówki, aby zrozumieć w jaki sposób tutaj się dzieli pisemnie, ponieważ robią to inaczej niż my. No ale pierwsze koty za płoty, od poniedziałku będzie lepiej!!:)

poniedziałek, 12 września 2011

„Nikt nie ma tak mało, aby nie mógł się podzielić z innymi, ani tak dużo, aby nie mógł przyjąć pomocy”

Kilka wrażeń z pierwszych dni. Może troszkę chaotyczne, ale jest ich zbyt dużo, a zbyt mało czasu, aby je ładnie ułożyć. Wczoraj przeżyłyśmy pierwszą niedzielę w Bosconii. Nasze pierwsze zadanie to zbieranie pieniędzy po każdej z trzech porannych mszy świętych. Padre postanowił włączyć się w zbiórkę funduszy na Domy Księdza Bosco dla biednych dzieci w Peru. Tutaj ludzie sami potrzebują pomocy i wsparcia, jednak jak to powiedział Padre: „nikt nie jest tak biedny, aby nie mógł się podzielić z innymi”. I miał rację! Łezka kręciła się w oku, kiedy podeszła do nas starsza pani trzymając ostatnią monetę w ręku i zapytała czy możemy jej ją rozmienić po czym jednak ją wrzuciła  mówiąc, że będzie to też ofiara od jej męża.
Inne wspomnienie: w Piura jest wszędzie baaardzo dużo piasku, zamiatanie, wycieranie ławek w kaplicy, okien, czy parapetów to syzyfowa praca. Wczoraj próbowałyśmy się dowiedzieć od dzieci jak mówi się po hiszpańsku piasek. Podniosłam zatem garstkę piasku pytając co to jest. Nie spodziewałam się jednak odpowiedzi: „to jest  ziemia.” „To nie jest ziemia-„ powiedziałam, „ziemia jest czarna”. „Jak to Seniorita, to ziemia jest u was w Polsce czarna??”- odpowiedziało mi zdziwione dziecko.  
Wczoraj było także nasze pierwsze oratorium peryferyjne. Każda z nas trafiła do innej części dzielnicy. Animatorzy prowadzą tam popołudniu zabawy dla dzieci oraz krótkie katechizmy. Było to nasze pierwsze zetknięcie się z tutejszą rzeczywistością. Z domami z trzciny lub z kartonu i biedą jakiej nawet sobie nie wyobrażałyśmy jadąc tutaj. Żadne zdjęcie nie odda tego, co się widzi będąc tutaj. Bosconia jest dla dzieci i młodzieży dosłownie i w przenośni „oazą na pustynii”. Bardzo bujna roślinność, owoce, basen, boiska,  to rzeczy, których poza placówką po prostu nie ma.
Wieczorem pojechałyśmy z Padre na mszę do katedry. Generalnie msze są tutaj bardzo radosne, zespoły zarówno w Bosconii, jak i w katedrze każdą pieśń grały na keyboardzie w rytmie disco polo, więc klimacik jest swojski, ale dzięki temu ludzie się chętnie włączają.
Poki co, próbujemy ogarnąć nasze obowiązki i się wkręcić, troszkę ciężko wszystko zrozumieć, kto co robi, kto za co jest odpowiedzialny, jakie zwyczaje panują itp. Ale powoli, powoli, damy radę. Poza oratorium póki co karmimy ptaki wymieniamy im wodę 2x dziennie, a także pobieramy lekcje od Padre : „jak przestawiać podlewacze do trawy i o której godzinie gdzie”. Chcemy wyręczyć księdza, który mimo wielu obowiązków robi także i to. Na stwierdzenie, że jest dużo pracuje,  odpowiada: „ja po prostu wiem, co ślubowałem podczas święceń kapłańskich” . I pracuje. I jest nie tylko dyrektorem, ale także świetnym gospodarzem domu.

piątek, 9 września 2011

Don Bosco 21 wieku

Jak opisac pierwszy dzien w Bosconi w kilku slowach? Jestem zachwycona. Czuje sie jakbym cofnela sie o 150 lat wstecz i spotkala ksiedza Bosko. Padre Piotr odebral nas dzis rano z autobusu i od razu Go polubilam. Nie wiem czy da sie inaczej. ´Czlowiek pracy´, tak wszyscy o Nim mowia. Dla mnie to taki wspolczesny Jan Bosko. Dzielo wielkie: boiska, szkola, warsztaty, 2 baseny, gospodarstwo, a w nim: krowy, swinki, kurczaki, kroliki, warzywa, owoce. Miedzy dziecmi Salezjanie, animatorzy i ON, DYREKTOR. Obrazek iscie z Turynu!! Nie mam dzis czasu pisac wiecej. Przepraszam za brak zdjec. Poki co zapoznajemy sie z placowka i z naszymi przyszlymi zajeciami. Teraz lecimy na nieszpory. Buziaki dla wszystkich.

czwartek, 8 września 2011

witaj Peru!

No i jesteśmy w Peru! Obyło się bez wielkich przygód i spania na lotnisku w Paryżu. Na samolot zdążyłyśmy bez problemu, poza tym, że wylądowałyśmy w innym terminalu niż planowano lądować  i musiałyśmy pokonać trasę, którą miły pracownik lotniska określił jako: „10 minut spacerem”. Nie spacerowałyśmy, biegłyśmy. Ale zdążyłyśmy! Podczas lotu do Limy, niewyraźnym angielskim, pilot oświadczył, że mamy jakieś problemy i musimy wylądować w Gujanie Francuskiej i oczywiście-przepraszają i dziękują za zrozumienie…  Powód lądowania podano nam dość prozaiczny, zwłaszcza dla Polaków, którzy często korzystają z usług PKP- zabrakło wody w toaletach. 

Po siedemnastogodzinnej podróży, trafiłyśmy do najwolniej posuwającej się kolejki do odprawy, dzięki czemu Mirek, wolontariusz z Wolontariatu krakowskiego, czekał na nas wraz z chłopakami z Domu Księdza Bosco, aż 3h. Miło było jednak zobaczyć wielką flagę Polski zaraz po wyjściu z odprawy.

Dzisiejszy dzień minął spokojnie, na załatwianiu dokumentów w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i poznawaniu chłopaków z Domu, a przede wszystkim przełamywaniu bariery językowej!!Ksiądz Ryszard złamał co prawda dla nas wczoraj swoją zasadę porozumiewania się jedynie po hiszpańsku, ale już dziś nie było aż tak łatwo.  Wielkim wsparciem był dla nas dziś Mirek, po wizycie w Ministerstwie doceniłam nasze polskie urzędy! Chłopcy w Domu wypytywali nas o Polskę, podróż,  naszych chłopaków i wiele innych rzeczy…  Późnym popołudniem zapewnili nam przejażdżkę po Limie, aby wymienić pieniądze na tutejsze sole. Miasto jest głośne, bardzo zniszczone, panuje chaos, samochody jeżdżą totalnie jak chcą i kiedy chcą, ludzie sprzedają na ulicach owoce, ciastka, mięso itp. Na światłach, nikt nie myje szyb w samochodach, a jedynie sprzedawcy umilają kierowcom czekanie w korku, serwując im batoniki i inne słodkości.

To tyle informacji wstępnych, pisanych lekko bez ładu i składu. Dzis lub jutro wyruszamy z Doris do Piura.  Besos para todos!