fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

poniedziałek, 31 października 2011

Herbata z limonka dobra na wszystko.



Nie pytajcie ile razy usłyszałyśmy z Doris, że powinniśmy wypić herbatę z limonką. Pomaga na przeziębienie, leczy grypę, likwiduje ból brzucha i działa na biegunkę. Podobnie zresztą jak woda z oregano. Niestety po 3 dniach picia tejże cudownej herbaty, chcąc nie chcąc, musiałam zapoznać się z pracownikami pobliskiego CENTRO MEDICO BOSCONIA. Muszę przyznać, że poczułam się jak w polskiej przychodni. Dużo ludzi, ściany pomalowane na jaskrawożółty kolor, kolejka przed każdymi drzwiami, mocno wymalowana pani w rejestracji, tłumacząca podniesionym głosem biednej, zmęczonej kobiecie z niemowlakiem na rękach, że nie wyda jej wyników badań bez kwitka. Obrazek iście jak z polskiej przychodni osiedlowej. Mała różnica. To jest przychodnia w środku slumsów. A w niej apteka, w której leki sprzedają na sztuki. Po jednej tabletce. Aspiryna- 0,6 sola. Moje lekarstwo było droższe- 1,2 sola za tabletkę. Zobaczymy, czy pomoże. Herbata z limonką w końcu nie pomogła. Nie pomaga też na wiele innych rzeczy. Nie pomaga na tęsknotę za rodziną, zwłaszcza, kiedy obejrzy się filmik, na którym kochani siostrzeńcy biegają razem po domu. Nie pomaga na to, że pierwszy raz nie odwiedzisz grobów swoich bliskich w dzień zaduszny. Nie pomaga na zdane lub niezdane egzaminy przyjaciół, na których cię nie było. Nie pomaga w końcu też na to, że zbliża się kolejna rocznica, a Ty jesteś 13 tysięcy km od swojej drugiej połówki. Na szczęście Ktoś inny pomaga. Na wszystko. Każdego dnia o świcie przychodzi w małym, białym Chlebie i kielichu z Winem. Każdego dnia przychodzi w uśmiechu dziecka krzyczącego „Seniorita Ana, Seniorita Ana”. W niespodziewanych słowach animatorki: ”kiedy przychodzę tutaj smutna, zawsze szybko poprawia mi się nastrój, bo Ty przecież zawsze jesteś taka uśmiechnięta”. W mailu, smsie z dobrym słowem. W rysunku malutkiej dziewczynki, podpisanym „te quiero mucho”. Tak właśnie przychodzi Bóg, który daje nam każdego dnia siłę, by dawać jeszcze więcej i więcej…   

poniedziałek, 24 października 2011

W poszukiwaniu Luz Marii, czyli LIMA.


                Od dawna wiedziałyśmy, że będziemy musiały wyjechać do Limy, aby odebrać nasze peruwiańskie dokumenty. Marzyłyśmy sobie po cichu, aby nasz wyjazd zbiegł się w czasie z przyjazdem do Peru, Kasi Sterny. Padre był jednak tak zajęty, że nie chciałyśmy nawet pytać. Aż tu nagle przed samym swym wyjazdem do Cuzco, Ksiądz pyta nas kiedy my w końcu chcemy jechać do  Limy, bo dokumenty nie mogą przecież czekać. Tak więc mając zgodę szefa, mogłyśmy zacząć załatwianie wyjazdu, co oczywiście, jak to w Peru, wcale nie było takie proste. Musiało się w tym samym czasie zbiec wiele rzeczy, ale ostatecznie udało się. We wtorek popołudniu wyruszyłyśmy autobusikiem do Limy.  Nie jechałyśmy jednak z całkiem czystymi sumieniami. Uciekałyśmy bowiem w środku wielkich przygotowań. W Bosconii zaczyna się bowiem zjazd szkół technicznych i każde ręce gotowe do pracy są mile widziane, a wręcz pożądane! Ale o tym troszkę później. W autobusie udało nam się obejrzeć dwa filmy po hiszpańsku rozumiejąc o co chodzi, z czego byłyśmy bardzo dumne. Poza tym były to nasze pierwsze filmy od wyjazdu z Polski, stąd radość tym większa.
                Wsiadłyśmy do autobusu w słonecznym i gorącym Piura, a wysiadłyśmy w pochmurnej, wilgotnej i przygnębiającej stolicy. Takie wrażenie sprawia dla mnie to miasto. Jakby ktoś nałożył mi na nos okulary słoneczne z jasnobrązowymi szkłami. Niby domy kolorowe, wręcz jaskrawe, ale wszystko pokryte warstwą spalin, wilgoci. Nawet samopoczucie się tam pogarsza. Przez dwa dni bolała mnie głowa i czułam się jakby chora, zmęczona. Stwierdziłyśmy z Doris, że po miesiącu pobytu w Peru zupełnie zmieniło się nasze spojrzenie na ten kraj. W swoim pierwszym poście Dorota napisała, że Piura wygląda jakby „przepuszczone przez wszystkie odcienie szarości…”. Dziś stwierdzamy, że po miesiącu przeżytym w Bosconii, to Lima wydała nam się smutna i bezbarwna. Nie przerażała nas jak za pierwszym razem. Już chyba po prostu uleciały nam z głów widoki z europejskich miast. Tym razem stolica Peru wydała mi się bardziej „normalna”.

Październik jest w Limie miesiącem peregrynacji obrazu Jezusa Ukrzyżowanego, zwanego „Señor de los milagros”. W dzień naszego przyjazdu, obraz wędrował akurat koło kościoła Maryi Wspomożycielki Wiernych, dlatego miałyśmy okazję zobaczyć iście peruwiańską fiestę. Z rozłożonymi straganami, scenami, przy których w trakcie oczekiwania na obraz odbywały się koncerty i pokazy taneczne. A także  mnóstwo jedzenia, różańców, bransoletek, obrazków oraz hasła w stylu: „ Matka Boża czeka na swojego Syna, który już się zbliża” .  

Mimo procesji i świętowania, udało nam się załatwić dokumenty w urzędzie.  W ciągu 1,5h, wg peruwiańskiego prawa zmienił się nasz status na „RELIGIOSA”, co oznacza tyle co siostra zakonna. Prawo to nie przewiduje bowiem czegoś takiego jak „misjonarz świecki”. Misjonarz, czyli tutaj: KSIĄDZ, ZAKONNICA. Stałyśmy się zatem odtąd siostrą Anią i siostrą Doris. Resztę pierwszego dnia pobytu spędziłyśmy na pogaduszkach z (jeszcze świecką) Kasią Sterną, która dzień wcześniej przyleciała z Warszawy. Postanowiłyśmy, że w czwartek musimy zobaczyć w Limie coś poza Domem Księdza Bosco. Udałyśmy się w związku z tym do Padre Ricardo po zgodę na wyjście na miasto, której oczywiście nie dostałyśmy. Za to Padre przydzielił nam przewodnika w postaci jednego z wychowanków i samochód, dzięki czemu mogłyśmy w 4h zwiedzić tyle, ile same nie zobaczyłybyśmy zapewnie przez cały dzień. Dziękujemy Padre!

Podsumowując, myślę, że gdyby ktoś zainspirowany przewodnikiem turystycznym chciał zwiedzić Limę, poczułby się oszukany. To miasto nie przypomina w niczym stolic europejskich, do których przywykliśmy. Piękne, stare budowle to prawdziwa rzadkość. Miejską rzeczywistość stanowią brzydkie, brudne, rozpadające się, różnokolorowe budynki, rozsypujące się taxi oraz wszechobecne głośno trąbiące autobusy. Wzdłuż plaży ciągnie się szeroka kilkupasmowa droga dla samochodów. Widoki z najwyżej położonego punktu Limy, mimo kolorow, nie są zbyt kolorowe. 

Ponieważ w dzieciństwie byłam fanką seriali południowoamerykańskich, koniecznie chciałam zobaczyć te piękne miejsca, gdzie kręcona była Luz Maria, Fiorella i inne Lucecity. Niestety nie dotarłyśmy do jednej jedynej dzielnicy, w której są aż takie wille, a w której mieszkają najbogatsi mieszkańcy Peru. Millaflores, czyli jedna z bogatszych dzielnic  Limy, okazała się imitacją zwykłego europejskiego miasta. Biurowce, „normalne” sklepy, czyli nie domowe sklepiki, hotele i bloki, które tutaj są rzeczywiście rzadkością. Wróciłybyśmy całkiem rozczarowane naszym zwiedzaniem, gdyby nie Kasia, która jako fanka literatury peruwiańskiej, zapytała naszego przewodnika, czy nie moglibyśmy zobaczyć starej dzielnicy rybackiej, której opisy sprzed 60 lat bardzo się jej podobały. W ten sposób trafiłyśmy do Barranco. Pięknie położonego nad oceanem miejsca, bardzo urokliwego, pełnego starych domków wybudowanych na skarpie. Część druga zwiedzania nastąpi dopiero przy kolejnej wizycie w Limie, której na razie nawet nie planujemy.

Po powrocie do Piura zastałyśmy wszystkich w gotowości. Wykąpałyśmy się szybko i zabrałyśmy za sprzątanie. Piątek i sobota niczym u mnie w domu rodzinnym przed przyjazdem taty ze statku. Sprzątanie kredensów, figurek, które dawno nie widziały ścierki, łazienki, tarasu itp. Itd. W sobotę bowiem odbywał się w domu uroczysty obiad z okazji powrotu ze ślubów wieczystych jednego z  braci z naszej wspólnoty. Popołudniu zaś w naszej kaplicy odbył się kolejny chrzest. Tym razem starszej młodzieży, wśród której była także jedna z dziewczyn, które pomagają nam codziennie w douczaniu szkolnym. Z tej okazji, po uroczystości udałyśmy się, ze świeżo upieczonym salezjaninem „por siempre”(na zawsze), do domu jednej z animatorek na drobną „imprezkę”. Było to nasze takie pierwsze wyjście, więc radość tym większa.

Kończę już, bo zanudzicie się czytając, ale na koniec podzielę się drobną ciekawostką kulturową. Każdy, posiada tutaj dwa imiona i dwa nazwiska- jedno ojca i drugie matki. Żona wychodząc za mąż zostawia sobie nazwisko ojca i dodaje do niego nazwisko męża. Dzieci mają zatem nazwisko dziadka ze strony mamy i ojca. Jeśli jednak chodzi o wymyślanie imion, to Peruwiańczycy są rzeczywiście bardzo pomysłowi. Mamy w oratorium dzieci, których IMIONA brzmią np.: „Elton Jhon”, „Leydi Margot” czy „Jean Poul” i „Jean Pierre” (nie daj Boże powiedzieć po prostu Pedro i Pablo). Tym miłym akcentem kończę. Do usłyszenia!

piątek, 14 października 2011

Nie przegap Boga


Z ostatnich nowości to: stało się, co było nieuniknione w Bosconii. Pisały o tym poprzednie wolontariuszki w książce pt. : ”Ślady na piasku”- szczepiłyśmy indykiJ Tak, tak, LALUNIA szczepiła indyki!  A było to tak… Siedziałyśmy sobie z Doris w pokoju ok 19.00 próbując trzeci dzień pod rząd dokończyć sprawozdanie dla xDyrektora, kiedy nagle zaczął dzwonić telefon stacjonarny, którego istnienia wcześniej nie zarejestrowałyśmy. Podnosząc słuchawkę domyślałam się, że to na pewno Padre. I nie pomyliłam się. Usłyszałam w słuchawce: „Chicas, gdzie jesteście, przecież wszyscy na was już czekamy na gospodarstwie!! Dziś szczepimy indyki”. Tego samego dnia Padre wkręcał mnie już, że mamy dyskotekę, więc stwierdziłam, że żartuje kolejny raz.  Okazało się, że jednak nie był to dowcip, więc ubrałyśmy się szybko i biegiem na gospodarstwo, które jest lekko oddalone od pozostałej części Bosconii. Okazało się, że „wszyscy” to tylko brat Raul i Padre, ponieważ reszta braci zdezerterowała. Wszystko działo się szybko, Padre zapytał kto się nie boi strzykawek, po czym nie czekając na odpowiedź zaprowadził mnie na stanowisko, gdzie musiałam zamaczać igłę w szczepionce i wbijać ją w rozwinięte prawe skrzydło indyka. Działaliśmy na dwie drużyny.  W mojej był Padre, który łapał indyki, Doris, która je trzymała i ja- nakłuwająca. Śmiechowo było, bo stwierdziłyśmy, że wszyscy nasi znajomi padli by ze śmiechu widząc nas przy tej pracy. Okazało się po czasie, że moje stanowisko było lepsze, ponieważ nie odczuwam żadnych jego skutków, gdy natomiast Doris bolą mięśnie rąk, ponieważ indyczki są dość utuczone, aby było co sprzedawać na święta!   
Jak już pisałam wcześniej, w Bosconii nie można się nudzić i każdy tydzień jest inny. W piątek brałyśmy udział w procesji z okazji Uroczystości M.B. Różańcowej wędrując z Bosconii, gdzie odbyła się Droga Krzyżowa, do kościoła parafialnego, gdzie uczestniczyłyśmy w adoracji i Mszy Świętej.
W sobotę natomiast musiałyśmy opuścić brata, któremu pomagamy zwykle w sobotnim oratorium, ponieważ Padre poprosił nas o pomoc przy ozdabianiu kościoła, a później o robienie zdjęć podczas chrztu, który przyjęło 60-cioro dzieci w wieku 0-8 lat. Poza tym-dziś Ksiądz miał wyjechać do Limy
i Cuzco na śluby wieczyste jednego z braci z naszej wspólnoty, jednak samolot, którym miał lecieć opóźniony był o jedyne 6h więc wrócił do domu śmiejąc się, że to na pewno wszystko przez nas. Ot Peru. Jak to skwitował brat Jose z Hiszpanii: „mówili mi: w Peru jest INACZEJ”.  Nas za to czekała niespodzianka w postaci zamontowanego w pokoju podgrzewacza do wody. Do tej pory w pokoju wolontariuszek była bowiem tylko zimna woda, ale od dziś mamy i ciepłą. Tyle to  peruwiańskich nowości.


Na koniec chciałabym się podzielić z wami pewną refleksją. Czytam w ostatnich dniach książkę pt: „Dziennik pisany mocą” Marcina Jakimowicza- polecam swoją drogą gorąco! Fragment, który mnie poruszył głęboko mówił o przyjściu Boga do człowieka. Autor mówi bowiem mniej więcej takie słowa: „Nie przegap przyjścia Boga! Żydzi oczekiwali bowiem Króla, a zobaczyli dziecko”. Jadąc tutaj wiedziałam, że mam pracować z dziećmi, dawać im miłość,  zobaczyć w nich Boga, dla którego wyjechałam z ukochanego kraju i dla którego zostawiłam ukochane osoby. Dzieci są cudowne. Rozrabiają, śmieją się, płaczą, całują nas, przytulają, nie słuchają, krzyczą. Jak to dzieci. Nie trudno zobaczyć w nich Miłość Stwórcy.  Trudniej mi dostrzec Boga w tych wszystkich młodych, aczkolwiek trochę starszych od moich małych podopiecznych, ludziach. W tych animatorach, na których się tak denerwuję. W tych, którzy nie przychodzą na czas i w tych, którzy nie spełniają danych obietnic. To właśnie tutaj zaczyna się MISJA. Dostrzec w nich Boga, a później pomóc im, aby sami odkryli Go
w sobie.

poniedziałek, 10 października 2011

kwiaciarka


          „O święty Jacku z pierogami”, „o miercoles”, „o Señor Mío”- takich zwrotów używa się tutaj, kiedy jest się zdenerwowanym, a nie chce się używać niecenzuralnych słów. Zwroty te padają zatem niezwykle często. Rozumiem już powoli, dlaczego mówiąc o księdzu Piotrze, padają określenia: „choleryk”, czy „pracoholik”. Do tutejszej mentalności trudno się przyzwyczaić albo po prostu się nie da. Polak, czy inny Europejczyk ma  z tym w kazdym razie trudności. Padre mówi, że po 24 latach pobytu w Peru jeszcze nie posiada tej zdolności, więc ja nie będę nawet się łudzić, że mi się uda ją zdobyć. Może i można przyzwyczaić się do tego, że nic nie zaczyna się na czas. Jeden brat uświadomił nas, że to podobno jest zaraźliwe. „Jeszcze trochę i też się zarazicie”. Nie potrafię się jednak przyzwyczaić do tego, że ktoś obiecuje, że przyjdzie- i nie przychodzi, nie dzwoni, ani nie uprzedza, mimo ze widzi Cię 3h przed umówionym spotkaniem. Nie przyzwyczaję się do tego, że ktoś ma coś poprowadzić, ale się spóźnia albo nie przychodzi wcale. Nie zrozumiem też jak można spędzać godziny na ustalaniu planów działania, a później nie realizować żadnego     z założeń. Nie mam zamiaru też przyzwyczajać się do odmawiania wszelkich modlitw w tempie „jak konie na wycigach”(cyt. xP) ani do tego, że stoi się podczas przeistoczenia. Nie pomyślcie, że to jakiś kryzysowy post. Po prostu po miesiącu pobytu zaczynam odczuwać, że rzeczywiście jesteśmy na drugim końcu świata i ludzie są tutaj zupełnie inni. Pewnie, że w Polsce także ludzie sa rozni. Ja chyba po prostu mam szczęście obracać się w kręgu ludzi, dzięki którym nie muszę każdego dnia powtarzać sobie: „jeśli chcesz na kogoś liczyć, licz na siebie”. Niestety tutaj czesto jest inaczej, choc ludzie nie robia tego ze zlej woli, po prostu taka mentalnosc tutaj panuje. To dlatego Padre Pedro musi być nie tylko księdzem, ale takze dyrektorem, ogrodnikiem, sprzątaczką, księgowym, stróżem, a nawet kwiaciarką. Aby zakończyć post pozytywnym akcentem napiszę skąd wzięła się ta kwiaciarka. Mianowicie w sobotę w Bosconii miał miejsce chrzest. Do Kościoła Katolickiego dołączyło 60 dzieci w wieku od 0 do 13 lat. W związku z tym miałyśmy pomóc Padre przygotować kaplicę. Przyznam, że rozbawił mnie widok sprzątających kobiet w zakrystii i Padre układającego bukiety na podłodze. Prawie oberwałam kwiatem, kiedy powiedziałam, do Niego „kwiaciarka”, ale nie zrażam się. Dodaję do listy pełnionych przez niego funkcji..

poniedziałek, 3 października 2011

Niedziela w Bosconii

           Chodzę tutaj w niedzielę na mszę dla dzieci  o 9.00. O skupienie nie jest łatwo, ponieważ dzieciaków jest kilkaset. Pierwsza Komunia, oratorium, oratoria peryferyjne. Całą mszę trzeba uważać aby dzieci nie żuły gumy, nie jadły lizaków ani cukierków- tak tutaj nie wszyscy (nawet animatorzy) wiedzą, że w kościele nie można jeść. Nie mówiąc już o tym, że nie wszyscy wiedzą, że klęka się podczas przeistoczenia i że jest to najważniejszy moment Mszy Św. Jednak mimo wszelkich rozproszeń jest to moja ulubiona część tygodnia.  Dzieciaki śpiewają szybko wpadające w ucho piosenki, zespół gra w rytmach disco, ale to wszystko ma taki tutejszy klimat. Kobiety czekające
z małymi dziećmi po Mszy św. na Padre , aby je pobłogosławił, staruszki i całe rodziny oczekujące
z baniakami wody, aby ksiądz ją poświęcił, bo wierzą, że jak będą taką pić to wszelkie choroby  ustąpią. Kobiety i mężczyźni pozostający po mszy w kaplicy aby dotknąć krzyża, aby dotknąć także figury Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Oni naprawdę wierzą, że Bóg jest ich jedyną
i prawdziwą nadzieją. I choćby po to, aby zobaczyć tę wiarę, warto było tu przyjechać. Niedziela jest także szansą dla nas, aby dać świadectwo Kim jest dla nas Jezus Chrystus, ponieważ mało młodzieży, mało animatorów  przystępuje do Komunii Świętej i przeżywa Eucharystię w skupieniu. Mimo to,  to Ci starsi mieszkańcy Piura są dla mnie wielkim świadectwem wiary.

Ponieważ podczas Eucharystii nie mam raczej takiej możliwości, Słowo Boże czytam przed mszą,  po polsku. Robię to także ze względu na to, że tutaj na niedzielnej mszy czyta się tylko jedno czytanie.  Bardzo uderzył mnie dzisiejszy fragment Listu do Filipian: „ O nic się już nie martwcie, ale
w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem,
a pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie” .
Kochani, bardzo wam dziękuję za modlitwę. Bardzo mocno ją czuję i wiem, że to ona  daje mi siłę i wytrwałość każdego dnia oraz sprawia, że mi się chce, że się nie poddaję. Kiedy jest trudno, idę do kaplicy i tam odnajduję spokój serca, albowiem „pokój Boży strzeże naszych serc i myśli”.
Proszę zatem o dalszą modlitwę, bo pracy jest wiele, wiele rzeczy chciałybyśmy zrobić i w wielu pomóc. Do tego potrzebna jest przede wszystkim modlitwa, bo „ nie siłą, nie mocą naszą, lecz mocą Ducha Świętego” możemy coś poruszyć w ludzkich sercach
.