fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

piątek, 27 lipca 2012

Zagubiona w wielkim świecie


Myślałam, że po powrocie z misji nie napiszę już nic na bloga. Ale przecież możemy sobie myśleć jedno, a życie przynosi zupełnie co innego…

Pan Bóg ma wobec nas często zaskakujące plany. Półtora miesiąca temu byłam w Peru. Na drugim końcu świata. Wśród biedy, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam i z jakiej istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Wśród piasku i domów z płyt. No i wśród moich brudnych dzieci, wśród których były takie, które nie widziały nigdy nawet centrum własnego miasta. Dziś jestem na Ibizie. Niespodziewanie zadzwoniła do mnie kuzynka z pytaniem, czy nie chciałabym pojechać z jej znajomymi na urlop i pilnować im dziecka oraz oczywiście zarobić. Wybór był trudny, bo przecież miałam jechać na rekolekcje. Ale pracy brak, więc trzeba było wybrać. No i siedzę sobie w wynajętym domu z basenem. Pilnuję małego, 1,5 rocznego blondynka i zadziwiam się nad światem i jego prawami. Bo nagle widzę, że można wydać na jeden lot samolotem zapewne większą kasę, niż potrzebowaliśmy na dach dla dzieciaków w Piura. (Bo zapomniałam dodać, że lecieliśmy prywatnym, 10 osobowym samolotem). Można zapłacić rachunek za kolację rzędu kilkuset euro i sto kilkadziesiąt euro za 15 minut zabawy na skuterze wodnym. To takie trudne dotknąć jednego i drugiego, skrajnej biedy i wielkiego bogactwa. Spotkać się z ludźmi, dla których jesteś znakiem, świadectwem, nauczycielem i w końcu przyjacielem. A zaraz później stać się pracownikiem. Nianią. Osobą, z którą nie ma potrzeby rozmawiać. Która ma tylko do wykonania pracę.

Mam dzień wolny. Jadę do pobliskiego miasteczka. Stolicy nocnego życia.  A w nim spotykam tysiące młodych ludzi. Chodzących po centrum w strojach kąpielowych. Pijących piwo. Na każdym rogu zaczepiają ich mężczyźni sprzedający bilety na nocne imprezy. Setki sklepików z pamiątkami, w których krzyczą do mnie koszulki ze znaczącymi napisami „co wydarzyło się na Ibizie, pozostaje na Ibizie”.  Gdzie nie spojrzę, atakują mnie torby, majtki, staniki, koszulki, klapki, z napisem: „I love Ibiza” (kocham Ibizę), który ja najchętniej zamieniłabym na: „I hate Ibiza” (nienawidzę Ibizy). Czuję totalną pustkę. Odechciało mi się wolnego popołudnia. Szukam kościoła, może tam chwilkę odpocznę. Znajduję, ale zamknięty na cztery spusty.

Panie Boże, dlaczego świat jest taki dziwny? Taki niesprawiedliwy?- kołacze mi się po głowie. Muszę odnaleźć w nim swoje miejsce. Mój środek świata. Wbrew pozorom to tutaj musiałam się znaleźć, by znów odnaleźć Boga, by w Nim odpocząć. Po misjach było z tym ciężko. Dawno nie czułam się taka samotna jak tutaj. I jeszcze nigdy nie marzyłam tak jak dziś, by wrócić do domu. Do ludzi, których kocham. Do narzeczonego, który rozumie. Do marzeń, o wspólnej rodzinie, która wcale nie musi mieć dużo pieniędzy, ale będzie miała na pewno miłość i otwarte serce i drzwi, dla wszystkich, którzy będą tego potrzebowali. Tam jest moje miejsce. Moje centrum świata. Z ludźmi, których kocham, dla ludzi, którzy tego potrzebują. Z Bogiem jako wskazówką, jak tego dokonać.

Tego posta dedykuję wszystkim długoterminowym, zwłaszcza mojej mentalnej siostrze. Bo każdemu z nas na swój sposób ciężko się odnaleźć we własnej, a jednocześnie nowej, po-misyjnej rzeczywistości.