fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

czwartek, 26 stycznia 2012

musisz to napisac na blogu...


Musisz to napisać na blogu”- powiedziała Doris podczas naszej codziennej wieczornej pogawędki podsumowującej emocje całego dnia. Ostatnio tyle się dzieje i w tylu miejscach naraz jesteśmy, że nie wszystkie sytuacje jesteśmy w stanie opanować, dlatego słuchamy wieczorami swoich opowieści. I dlatego piszę. Choć ledwo patrzę na oczy. Ale opiszę wam dzisiejsze przedpołudnie, abyście choć odrobinkę wiedzieli czym są VACACIONES UTILES dla zapisanych 630 dzieci.
Planowa pobudka o 5.40. Nie wyszło, wstałam o 5.50. Szybkie ogarnięcie się, makijaż obowiązkowo, no bo jak to -LALA bez makijażu? I o 6.05 już jestem na skype. 30 minut dla Ukochanego. Tak bym chętnie zaczynała każdy dzień. Niestety nie zawsze udaje się wstać. 6.40 medytacja z lekkim poślizgiem i msza święta. Śniadanie i jazda do oratorium. O 8.00 wpuszczamy profesorów, bracia i pomocnicy zamiatają całe patio, którego podłoga pokryta jest woreczkami po sprzedawanych przy bramie lodach wodnych. Pani sprzedaje dziennie ok 300 lodów, myślę, że połowa opakowań po nich leży wlaśnie na podłodze w patio. Ja piszę i przyklejam kartki z nazwami warsztatów,  na drzwiach salonów, w których się odbywają. O 8,15 wpuszczamy dzieci i zaczyna się: „Senorita, pelota” (Senorita, piłka…)!!! O 8.45. zaczynamy formację, dzieci ustawiają się klasami ze swoim profesorem i transparentem z nazwą klasy na przedzie. 9.00 zaczynamy lekcje. Pierwsze 45min mam „WOLNE”, więc chodzę po wszystkich klasach licealnych, aby dowiedzieć się kto z uczniów jeszcze nie zapisał się na żaden warsztat. Łącznie takich osób jest ok 100, więc pora ich wyśledzić. W między czasie przybiega do mnie chłopak, ze w 2 liceum ktoś się bije i nauczycielka poszła do Padre, który odesłał ją do mnie mówiąc, że to ja rozwiąże problem. Po 45 minutach muszę lecieć na moją lekcję matematyki z 3B. Matma jakoś poszła. Może i pan Burzyński, mój nauczyciel z LO nieźle by się zdziwił, że JA mogę dawać komuś lekcje z tego przedmiotu, ale w końcu tabliczkę mnożenia do 100 opanowałam już w podstawówceJ  Najgorsza dla mnie pora następuje po trwającym 30minut czasie wolnym. Wszyscy z „ekipy zarządzającej” poza mną, mają jakiś warsztat. Doris angielski, bracia- muzykę i gry salezjańskie oraz basen. Pozostaję sama na placu boju. Okazało się, że całkiem duża grupka dzieci nie ma jeszcze warsztatu. Zaczynam więc zapisywać: piłka nożna dzieci, piłka nożna średniaki, piłka nożna liceum, siatkówka, manicure, wyszywanie, biżuteria, doświadczenia, gospodarstwo, szycie, komputery, rysunek, robótki ręczne, muzyka, francuski, angielski, czytanie bajek itd.  W między czasie ktoś krzyczy, aby otworzyć bramę.  Biegnę, a przy samych drzwiach okazuje się, że nie mam kluczy. Pożyczyłam któremuś z  braci. Wracamy do zapisów, część dzieci już sobie poszła, ale gdzie? Nie wiadomo, a Bosconia duża. Bo nie ma nikogo aby to sprawdził skoro ja zapisuję. Nic to, po chwili okazuje się, ze w biurze jest chłopiec, który rozbił sobie głowę. Dzwonię do brata Raula, który dziś przyjechał z wakacji. „hermano, pilna sprawa, przyjdzie brat szyyybko” rozłączam się i ze spokojną świadomością, że zaraz ktoś przyjdzie na ratunek, po raz kolejny wracam do zapisywania. Niestety po 10 min, kiedy idę sprawdzić czy brat zabrał chłopca, okazuje się, że nie przyszedł. Dzwonię tym razem do Padre i mówię, aby szybko wysłał do mnie wspomnianego Raula. Po chwili przychodzi, ale co się okazuje? Chłopca już nie ma w biurze. „Gdzie jest to dziecko z rozbitą głową, które przed chwilką tu siedziało?”- pytam profesora od matematyki z liceum i jednego z animatorów siedzących w tym samym biurze. „A nie wiem, poszedł gdzieś sobie”.  JAK TO POSZEDŁ?? Normalnie. Jesteśmy w Peru.  Dziecko udało się znaleźć, poszło sobie pograć z innymi dziećmi. Na szczęście skończyło się na opatrunku na głowie. Godzina okazała się za krótka, bym mogła zapisać wszystkie dzieci na warsztat  i jednocześnie ogarnąć wszystko co się dzieje na około. Może jutro się uda. Dzieci wychodzą o 12.30. Później krótkie lub dłuższe, spotkanie z profesorami o od razu z biegu na obiad, który oficjalnie zaczyna się o 13.00, a praktycznie ok 13.30. A o 14.45 zaczynamy nasze popołudniowe oratorium SOL BOSCO, czyli gry i warsztaty. Proponujemy piłkę nożną, siatkę, koszykówkę, biżuterię, muzykę, taniec, i robótki ręczne. No i obowiązkowo 2x w tygodniu basenJ Gramy tak z dzieciakami do 17.30. I tak nam mijają szybciutko dzień za dniem. Muszę przyznać się do pewnego kłamstewka. Od momentu, kiedy się wydarzył dzień, który opisuje, minęło 1,5 tygodnia. Niestety nie miałam czasu dokończyć posta. Każdy dzień przynosi jednak nowe doświadczenia, nowe nerwy i nowe radości. Codziennie nie przychodzi któryś z nauczycieli, codziennie kogoś coś boli, czasem zdarza się, że któreś z maluchów nie zdąży do toalety, albo dzieciaki zamiast iść na warsztat kradną limonki z drzew w ogrodzie koło plebanii. I wiele innych historii, które postaram się wam opisywać częściej. A poza tym, Magda miała rację. Karaluchy latem są WIELKIE!

środa, 11 stycznia 2012

Takie tam, głupie tłumaczenie, PUES!

    
    Kochani wiem, że dawno nic nie pisałam, dlatego postanowiłam napisać kilka słów w ramach usprawiedliwienia. Ostatni czas jest dla nas bardzo pracowity, a przed nami jeszcze 4,5 tygodnia vacaciones utiles. Zaraz po świętach rozpoczęłyśmy akcję ulotkową dotyczącą wakacji. W tym roku Padre postanowił: ” bez samochodu”, piechotą, dom za domem. Od poniedziałku do piątku rano i popołudniu, razem jakieś 4-5h dziennie. O sylwestrze mogliście przeczytać na blogu mojej mentalnej siostry, więc nie będę się rozpisywać (www.doriswperu.blogspot.com). A później to już inwentaryzacja materiałów, ławek, salek, przenoszenie ławek, poszukiwania profesorów, sprzątanie boiska, zebrania, robienie karteli. Niestety do organizacji wszystkiego zostałyśmy tylko my i Padre, ponieważ reszta wspólnoty wyjechała. W zeszłym tygodniu ksiądz postanowił jednak wyruszyć  na dzielnicę jeszcze raz, tym razem z samochodem z zamontowanymi głośnikami krzyczącymi o zapisach na wakacje w Bosconii. Nikt poza mną i Padre nie ma prawa jazdy, także chcąc, czy niechcąc musiał wręczyć mi kluczyki mianując mnie „szoferką” Bosconii. Reakcja ludzi widzących gringę prowadzącą busa między slumsami , BEZCENNAJ Raz nawet udało mi się zakopać. Ale to chyba kara za niesłuchanie księdza mówiącego: ” na Adelanio Kurt Beert lepiej nie jedzcie, bo dużo piasku tam jest…”;) Niestety klerycy wydelegowani do pomocy podczas wakacji, przyjechali dopiero dzień przed oficjalnym ich rozpoczęciem, dlatego idąc za przykładem zeszłego roku, wywiesiliśmy rano wielki napis, że przepraszamy, ale rozpoczynamy w poniedziałek. Dodatkowe pięć dni było dla nas zbawieniem, jednak i tak w niedzielę położyłyśmy się spać o 4 rano kończąc ostatnie listy, kartele i przyklejając napisy. No i doczekałyśmy się słynnych wakacji w Bosconii. Dziś za nami drugi dzień. Nie uwierzycie, ale mam lekcje matematyki z dziećmi z 3 klasy podstawówki. Dzisiaj nie przyszła pani od komunikacji, więc miałam i toJ  W końcu na misjach wszystko jest możliwe. Zapisanych dzieci 600, jednak zapisy nadal trwająJ A w czwartek ruszamy w oratorium popołudniowym, w którym prawdopodobnie będę miała warsztaty ze śpiewu.  Jak uda mi się znaleźć chwilkę to napiszę coś więcej. Pozdrawiam was wszystkich gorąco i pamiętam w modlitwie!