fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

poniedziałek, 20 lutego 2012

SEMANA MUNDIAL DE PATOLOGIA, czyli: „światowy tydzień patologii”

               Ulubione, prawdopodobnie olsztyńskie lub grajewskie, powiedzenie Doris, stało się mottem naszych wakacji. Klerycy, którzy przyjechali do pomocy z Limy, szybko załapali kontekst i „PATOLODŻIA” w ich wydaniu, stała się określeniem na wszystkie nerwowe, dziwne, a czasem także śmieszne sytuacje, które spotkały nas podczas tych wakacji… Światowy tydzień patologii wymyślił br.Antony.  A wyglądał on tak…

                W niedzielę popołudniu wyjechał na tydzień ksiądz Piotr.  W poniedziałek, 06 lutego moja siostra obchodziła urodziny. Jak minęły, możecie przeczytać na blogu solenizantki.  Jednak wspomnieć muszę o przyjęciu niespodziance, które odbyło się popołudniu w Bosconii. Pogoda była dość dziwna, strasznie duszno na zewnątrz. Doris zażyczyła sobie zatem, aby spadł deszcz… tak bardzo chciała aby popadało jak w Polsce. No i życzenie się spełniło. Cieszyłyśmy się jak dzieci, bo pierwszy raz odkąd tu jesteśmy padało, nie siąpiło, lecz padało. Niestety o poranku dnia następnego, okazało się, że całe wejście do oratorium i plac przed patio są zalane wodą, która nie mając ścieku, stoi i sięga aż do kostek. Doris z braćmi szybko skombinowali specjalne urządzenia miotłopodobne do odgarniania wody i zaczęliśmy nasz rytuał, który trwał ponad godzinę. Dzieci gromadziły się przed bramą krzycząc aby im otworzyć lub ciesząc się, że ich moczymy odgarniając wodę. Inne z kolei wdrapywały się na bramę, by nie zalać im butów i krzyczały:” Hola senorita” . Podczas pracy, dzielnie towarzyszyła nam pani sprzedająca lody i wykrzykująca hasła w stylu:” dzieci dzieci, woda się zbliża”, „cieszcie się dzieci macie plażę na miejscu”, „dzieci dzieci lody lody, gumy farbujące język, wooooodaa się zbliża” itp. A ja prawie płakałam ze śmiechu. Wieczorem znów zaczęło padać . Kolejny poranek zaczęliśmy zatem od godzinnego odgarniania wody. Niestety tym razem praca skończyła się na zgubionym różańcu na palec, którego udawało mi się pilnować przez 5 lat studiów, a tym razem nie przeżył godzinnego pobytu w etui na komórkę i krzyku „Ana, te llama, Ana te llama!!”(Ania dzwoni, Ania dzwoni)połączonego z energicznym machaniem etui, w wydaniu animatora o ksywie CHINO . Wszyscy pomagali szukać, jednak bez efektu. To tylko początek dobrej passy moich dewocjonaliów, ponieważ kilka dni później zgubiłam szkaplerz. Ale wracając do tygodnia patologii. Srodowy wieczór i czwartkowy poranek minęły podobnie jak te poprzednie. Każdego ranka  inni profesorowie pomagali odwadniać wejście. Widok Carlosa, naszego profesora od francuskiego, w dresach podciągniętych do kolan i klapkach ogrodowych- prześmieszny. Wszyscy bowiem szybko nauczyli się, że należy przynosić ze sobą ubrania na przebranie.  Po odgarnianiu wody i krótkiej pomocy Doris przy rozdawaniu list, kredy, podbijaniu karnetów, przyszło do mnie dziecko ze zbitą ręką. Okazało się, że kolega przyciął mu ją drzwiami. Zimna woda i czekamy chwilkę. Ręka zaczęła się robić coraz większa. Dzwonię zatem do brata Raula czy mogę iść z dzieciakiem do Centro Medico. Okazuję się, że rozdaje na slumsach ulotki. Dzwonię zatem do brata Osbela. Idzie ze mną, ale po 5 minutach już zostajemy sami. Ja i 9-letni Rafael. Zapłakany i przerażony. Na szczęście obeszło się bez zastrzyków i bez potrzeby zgody rodziców. Jedynie na zimny opatrunek i dawkę leku przeciwbólowego musieliśmy czekać prawie godzinę. W między czasie wszystkie pielęgniarki zdążyły się już mnie wypytać skąd jestem, dlaczego mam niebieskie oczy, co tutaj robię, czy w Polsce jest zimno, czy mam farbowane włosy itd. Wracamy do Bosconii. Chłopiec w końcu zaczyna się do mnie odzywać. Chce iść do domu. Oczywiście ktoś go zaraz odprowadzi. Niestety wracamy akurat na moją ulubioną godzinę warsztatów. Więc sadzam chłopca w biurze i latam rozdawać listy, szukać kluczy, szukać profesorów, jak zwykle. Jak już udaje się wszystko ogarnąć, okazuje się, że wszyscy są już zajęci, więc sama idę odprowadzić chłopca. Po drodze opowiada mi, że mieszka z tatą, bo rodzice się rozstali, ale tata pracuje do późna, więc idziemy do domu jego cioci. Na miejscu okazuje się, że u cioci jest akurat jego mama. Zostawiam więc dziecko pod dobrą opieką. Taką mam przynajmniej nadzieję. Wracam do Bosconii, aby odebrać telefon z zapytaniem czy mogę przyjść do Centro Medico, ponieważ brat Osbel jest tam z dziewczyną, którą bardzo boli brzuch. Krótka konsultacja z Doris, żeby wiedziała, że znów zostaje sama na placu boju i idę. Okazuje się, że to Tereza. „Ale przez Z”. Tak zawsze mówi. Jedna z Laurit, grupy Doris. Wygląda nieciekawie. Czekamy na wizytę u lekarza, ale okazuję się na szczęście, że to zatrucie i skończy się na zastrzyku i diecie. Kolejne pół godziny czekamy na zastrzyk, ale to już nie dziwi. A wieczorem znów pada… W piątek rano zatem znów odgarnianie wody, ale sił już nam brakuje. Bolą mnie ręce, których nie mogę podnieść. Tak to jest jak się nie uprawia sportów, tym ulubionym, o którym wspomniałam w ostatnim poście, a który tak rozśmieszył mojego szwagra, jest pływanie. 

Wieczory po kolacji spędzaliśmy wszyscy na zliczaniu obecności dzieci, aby móc rozpocząć wypisywanie ok 400 dyplomów i certyfikatów z ocenami. W czwartek jeden z braci siedział robiąc to do 3 w nocy, co Doris skwitowała: „ po co to robiłeś, skoro mamy jeszcze dwa wieczory, zdążymy spokojnie”. Niestety, szybko pożałowała tych słów, kiedy w piątek o godzinie 18.45 usłyszałyśmy grzmoty, zobaczyłyśmy błyski i zgasły wszystkie światła. To był punkt kulminacyjny tygodnia patologii. Burza na pustynii. Okazało się, że to awaria na terenie całego miasta. Nieszpory  i kolacja przy świecach można przeżyć. Troszkę gorzej było ze zmywaniem przy świecach i towarzystwie robaków, które boją się przecież tylko światła. A niestety tego dnia przypadała nasza kolej. Chyba nigdy nie zrobiłyśmy tego tak szybko. Niestety później moje oczy przeżyły tylko 30minut wypisywania dyplomów przy świeczkach i latarce. Po zawrotach głowy, stwierdziłam, że lepiej będzie jak skorzystam ze szczęścia, że mój laptop jest naładowany i zacznę robić listę dzieci na bazar. Zwłaszcza, że nie lubię ciemności i bałam się iść sama do naszego lekko oddalonego pokoju. Siedzieliśmy zatem w bibliotece, pracując po ciemku do godz.24.00. A 10 minut po tym, jak weszłyśmy do naszego mieszkanka, dostrzegłam przez okno zapalone światła u sąsiadów, co oznaczało, że prąd wrócił!
Tak nam minął tydzień pataologii, zakończony rozdaniem nagród i świadectw, a tym samym zakończyliśmy Vacaciones Utiles 2012. Mieliśmy cichy plan, by po rozdaniu dyplomów gdzieś się ulotnić, aby uciec od tłumu matek reklamujących liczbę obecności swoich dzieci lub przekonujących nas, że dzieci był  na wszystkich mszach. Na szczescie nie było to konieczne. Direktora Doris wymachała tylko jednej pani listą przed nosem krzycząć: „raz, dwa, trzy, pani dziecko ma 3 nieobecności, dziękuję bardzo”. I zapanowała cisza i spokój.
Od tego czasu minął już tydzień podczas którego kontynuowaliśmy oratorium popołudniowe, a porankami przenosiliśmy krzesła, myliśmy rozpuszczalnikiem ławki, robiliśmy ewaluację, przepisywaliśmy listy na komputer, rozdawaliśmy ulotki ze szkoły technicznej, a także udaliśmy się z naszymi profesorami na całodniową wycieczkę na plażę. Dzisiaj wyjechali klerycy i powoli wracamy do wcześniejszego trybu życia. Mam nadzieję, że teraz będę miała odrobinę więcej czasu, by napisać wam coś więcej niż tylko sprawozdanie.  Pozdrawiam upalnie!

wtorek, 7 lutego 2012

PREZENT NA MISJE

Kto oglądał filmik „Jadę na misje” nagrany przez Salezjański Ośrodek Misyjny lub kto mnie dobrze zna i rozmawiał ze mną przed wyjazdem do Peru, wie, że wyjazd ten jest po części moim podziękowaniem Bogu za niezliczoną ilość dobra, które mnie spotkało w życiu. Za najbardziej pokręconą i najcudowniejszą na świecie rodzinkę, za najlepszego na świecie  chłopaka, za przyjaciół, za oazę, studia.. itd. Jednak Pan Bóg jest bardzo nieprzewidywalny w swojej dobroci i z okazji wyjazdu postanowił podarować mi kolejny prezent… 

Kiedy pojawiła się na zjeździe w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, chyba nawet nie zamieniłyśmy z sobą zdania. Jedyne co wiedziałam to to, że była na misji krótkoterminowej w Albanii i że przyjeżdża do SOMu z Anglii. Kolejny zjazd i dowiedziałam się, że może też wyjedzie na długitermin i że bardzo chce jechać do Peru. Dopiero w styczniu, na spotkaniu dotyczącym rodziny poznałyśmy się lepiej. Bo oczywiście musiałyśmy gadać o facetach… jak to baby. O księciach z bajki, których jeszcze wtedy nie znałyśmy. Ale ja wcale nie myślałam wtedy, że może też wyjadę do Peru. Przecież znałam tylko angielski i trochę francuskiego. Ale marzec wszystko zmienił i okazało się, że tak, prawdopodobnie pojedziemy razem do Piura. Tak właśnie poznałam moją „mentalną siostrę”. Siedzi sobie koło mnie i zupełnie nieświadoma, że właśnie piszę o niej posta, wystukuje coś na swoim laptopie.  Dlaczego „mentalna siostra”? O słuchaniu podobnej muzyki, fascynacjach podobnymi filmami i wybieraniu podobnej pasty do zębów już czytaliście. Można dodać do tego ten sam ulubiony sport, zamiłowanie do kolekcjonowania kolczyków, wspólne farbowanie włosów i wypady na zakupy, godziny spędzone na skypie z naszymi chłopakami, wspólne obmyślanie prezentów dla nich, takie same rzadkie imię babci- Marianna, wieczorne pogaduchy, wspólne plany na wakacje i to, że dla części naszych peruwiańskich dzieci, nadal jesteśmy „igualitas”, czyli takie same, jak bliźniaczki.  Ale mentalna siostra to także codzienny wspólny różaniec i wspólne wyjścia na adorację do parafii, to wspieranie się, kiedy jest ciężko, wspólne wkurzanie się  i wspólne śmianie kiedy jest wesoło. Piszę tego posta, bo moja mentalna siostra ma dziś urodziny i chcę jej jeszcze raz życzyć wszystkiego najlepszego. I chcę, aby wiedziała, że jest prezentem od Pana Boga i bez niej ta misja byłaby dużo trudniejsza i smutniejsza. I piszę abyście i wy pamiętali, że Pan Bóg daje nam każdego dnia wiele prezentów, a my nie zawsze potrafimy je zauważyć i  za nie dziękować.