fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

nowinki i nowosci


Jak już wiecie, rok szkolny w Peru, kończy się wraz z rokiem kalendarzowym, a wakacje trwają  w zależności od szkoły, czasem do 01 marca, czasem do 16 marca. Podobnie nasze dzienne oratorium oraz oratoria niedzielne na dzielnicy, zakończyły działalność 16 grudnia, by dać miejsce dla vacaciones utiles i oratorium letniego. Ale wakacje, jak wszystko co dobre, szybko się kończą.

W nowym roku czekały nas zmiany personalne we wspólnocie. Odeszło dwóch braci, w tym kleryk, który pracował z nami w oratorium. Zmienił się brat odpowiedzialny za całe duszpasterstwo. Brat Raul, który zajmował się tym w zeszłym roku, teraz bardziej ma skupić się na szkole technicznej, której jest dyrektorem. Nowy „pastoralista” nie zastąpi nam jednak kleryka, który pracował z nami. Będzie tylko doglądać i pomagać w wolnej chwili… Doszedł do nas za to jeden nowy ksiądz, 82 letni misjonarz z Włoch, zacięty krytyk Ojca świętego i właściwie całego Kościoła. 

Nasze oratorium rozpoczęło się 12 marca. Pierwszy raz musiałyśmy same stawić mu czoła. Nie ma już kleryka, który trzymał wszystko w ręku, a my mu pomagamy. Teraz musimy radzić sobie same. Trzeba było przełamać się i powiedzieć słówko poranne oraz poprowadzić modlitwę. Trzeba było zacząć wyjaśniać zadania, których samemu nie do końca się rozumie. Trzeba w końcu porozmawiać z mamą dziecka, które się źle zachowuje i zostać każdego wieczora w oratorium wypuszczając wychodzących do domu pracowników. Na szczęście jesteśmy dwie. Możemy podzielić się dniami otwierania drzwi, robieniem drugiego śniadania dla dzieciaków, prowadzeniem modlitwy i mówieniem słówka.
Co ciekawe, nowy rok to także nowe dzieci. Wbrew moim oczekiwaniom, bardzo mało z naszych znajomych podopiecznych wróciło po wakacjach do oratorium. Niektóre zapisały się do pierwszej komunii i przychodzą w soboty, niektórym zmieniono godziny studiowania, inni pomagają w domu, a jeszcze inni mówią, że jeszcze się zapiszą… Zostali raczej tylko ci, którzy są bywalcami Bosconii już od paru lat. Romario, największe urwisy w studio dirigido, czyli bliźniacy Jean Pierre i Jean Paul i kilka dziewczynek. Nowe dzieci oznaczają zupełnie inny sposób pracy. Moja spokojna, poranna aula 4 i 5 klasy zamieniła się na wypełnioną rozkrzyczanymi chłopcami 4 klasę. Na 22 dzieci, które przychodzą rano, jedynie 4 to dziewczynki. Michel, Eduardo, Andre, Boris, czy Angel, każdy z nich krzykiem oznajmia mi, że to właśnie on potrzebuje mojej uwagi od pierwszego momentu kiedy pojawię się w drzwiach Sali. Mówią, że jestem „profe” od matematyki i czasem pytają jak to możliwe, że nie umiem zrobić jakiegoś zadania z języka i jak to możliwe, że w Polsce nam tego nie wyjaśniają.  Często pytają o rzeczy, o których sama niedawno nie miałam pojęcia. Ale człowiek uczy się całe życie! 

Oratorium popołudniowe to już dla mnie nie siedzenie w sali, a w większości krążenie w roli strażnika porządku w salach, otwieranie drzwi spóźnialskim, liczenie dzieciaków i poszukiwanie tych zaginionych w bibliotece oraz wyjaśnianie angielskiego maluchom, kiedy „profe Doris” ma już wystarczającą ilość uczniów. Czasem to także wymyślanie drobnych kar za złe zachowanie i wieczne uspokajanie w stołówce. A poza tym to przytulanie maluszków, bujanie ich na huśtawce, przepraszanie obrażonej nastolatki, od której usłyszałam: „się mówi, a nie krzyczy”, kiedy podniosłam na nią głos, zapominając, że te dzieciaki mają już wystarczająco dużo krzyków w domu i są bardzo wrażliwe na tym punkcie. Zupełnie inaczej się zachowują, kiedy zdążę pomyśleć zanim wyrażę swoje zirytowanie. Wtedy się przytulają, prawią komplementy, przynoszą listy i miłe karteczki. Czasem prawie wyrywają mi ręce kłócąc się, kogo odprowadzę do rogu po wyjściu z oratorium lub kupują lizaki o smaku marakuya. 

Moje oratorium w piasku także się zmieniło… Cała dzielnica będzie miała w najbliższym czasie wodę, a w związku z tym wszystko w okolicy jest rozkopane. Dojazdu samochodem nie ma. Dla moich dzieciaków to doskonała zabawa! Czasem ciężko ściągnąć je do oratorium, ponieważ rzucanie kamieni w środek wykopu to bardzo zajmująca sprawa. Ostatnio piłka wpadła w tak głęboki wykop, że animatorzy wyciągali ją za pomocą liny do skakania, ok 15 minut. Jeśli chodzi o dzieci, to większość z nich znam z zeszłego roku, ale ku mojemu zaskoczeniu, zapisało się sporo takich, które nie figurują na ubiegłorocznych listach zapisów. Zmieniła się także ekipa odpowiedzialna za oratorium. Animatorzy podpisali w tym roku dokument, w którym deklarowali swoją dyspozycyjność. Ponieważ w niektórych oratoriach brakowało ludzi do pracy, w innych było ich aż nadto, co wcale nie przekładało się na jakość, wszyscy zostali podzieleni na nowo. Zdecydowana mniejszość ostała się w tych samych oratoriach. Anai, Diana, Jeimy, Jeisson, Ronald, David, Enrique i Luz, jako nowa koordynatorka, to moja nowa ekipaJ Powoli się zgrywamy. Część chłopców buntuje się, że nie przychodzą ich starzy animatorzy grać z nimi w nogę, jednak w ostatnią niedzielę przełamali się i grali wytrwale z Davidem przez cały czas trwania oratorium. Dziewczynki oraz maluszki, nie mają chyba takich problemów z zaakceptowaniem  nowych senoritas. Wystarczy, że ktoś chce się z nimi bawić, że mogą się przytulić i ktoś je weźmie na ręce. Bo przecież dzieci niczego bardziej na świecie nie potrzebują, niz miłości!!!:) 
 
P.S. Napisanie tego sprawozdawczego posta zajęło mi bardzo dużo czasu z powodu tzw: ”braku weny”. Mam nadzieję, że teraz pójdzie dużo prościej i na kolejnego nie będziecie musieli tak długo czekać. 

czwartek, 12 kwietnia 2012

„Dla Miłości nie ma znaczenia odleglosc ani przestrzeni…”

13 tysięcy kilometrów odległości, 7 godzin różnicy czasu. Setki rozmów na skype, setki napisanych maili, tysiące napisanych smsów i setki odmówionych dziesiątek różańca…

Rok temu o tej porze zastanawiałam się pewnie, czy związki na odległość mają sens. Bo przecież niby wiem, że mają. Przykład mam w domu. Przez 35 lat małżeństwa, mój tata wypływał już kilkadziesiąt razy w rejs. Ale to co innego. Rodzice są małżeństwem. A młodzież powie, że przecież tyle fajnych dziewczyn na świecie, że nie warto się męczyć i czekać na żadną aż 10 miesięcy. Ale On twierdzi, że będzie czekał, bo czuje, że warto…

Moi animatorzy, po 7 miesiącach, nadal nie mogą zrozumieć jak mogłam zostawić chłopaka w Polsce. Mówią, że na pewno spotyka się z innymi kobietami i pewnie znajdzie sobie kogoś i nie będzie czekał. A ja niezmiennie odpowiadam im, że nie mają racji. I wiecznie pytają skąd to zaufanie, bo przecież nikomu nie można AZ tak ufać. Nic bardziej mylnego. Można zaufać. Przede wszystkim  Temu, który  stworzył świat i czas, który zapala gwiazdy na tym samym niebie, bez względu na to, czy patrzysz na nie w Polsce, czy w Peru. Temu, który rodzi się i w Polsce i w Peru. Temu, który zmartwychwstaje i dla Polaka w Polsce, dla Peruwiańczyka i dla Polaka w Peru. Możesz Mu zaufać i uwierzyć, że twoja ludzka miłość powierzona Jego woli i Jego trosce, będzie trwać mimo odległości i rozłąki. A taka powierzona Mu miłość daje pokój i radość…  A tęsknota? Tęsknota umacnia i uczy wytrwalosci. Bo jak to powiedzial  mi kiedys pewien madry pan: ¨jesli cos jest trudne, jest  piekniejsze¨.

Za te wszystkie rozmowy, smsy, maile, modlitwy. I za to, ze powiedziales, ze warto- dziekuje:*