Myślałam, że po powrocie
z misji nie napiszę już nic na bloga. Ale przecież możemy sobie myśleć jedno, a
życie przynosi zupełnie co innego…
Pan Bóg ma wobec nas
często zaskakujące plany. Półtora miesiąca temu byłam w Peru. Na drugim końcu
świata. Wśród biedy, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam i z jakiej istnienia nie
zdawałam sobie sprawy. Wśród piasku i domów z płyt. No i wśród moich brudnych
dzieci, wśród których były takie, które nie widziały nigdy nawet centrum
własnego miasta. Dziś jestem na Ibizie. Niespodziewanie zadzwoniła do mnie
kuzynka z pytaniem, czy nie chciałabym pojechać z jej znajomymi na urlop i
pilnować im dziecka oraz oczywiście zarobić. Wybór był trudny, bo przecież
miałam jechać na rekolekcje. Ale pracy brak, więc trzeba było wybrać. No i
siedzę sobie w wynajętym domu z basenem. Pilnuję małego, 1,5 rocznego blondynka
i zadziwiam się nad światem i jego prawami. Bo nagle widzę, że można wydać na
jeden lot samolotem zapewne większą kasę, niż potrzebowaliśmy na dach dla
dzieciaków w Piura. (Bo zapomniałam dodać, że lecieliśmy prywatnym, 10 osobowym
samolotem). Można zapłacić rachunek za kolację rzędu kilkuset euro i sto
kilkadziesiąt euro za 15 minut zabawy na skuterze wodnym. To takie trudne dotknąć jednego i drugiego, skrajnej biedy i wielkiego bogactwa. Spotkać się z ludźmi, dla których
jesteś znakiem, świadectwem, nauczycielem i w końcu przyjacielem. A zaraz
później stać się pracownikiem. Nianią. Osobą, z którą nie ma potrzeby
rozmawiać. Która ma tylko do wykonania pracę.
Mam dzień wolny. Jadę do
pobliskiego miasteczka. Stolicy nocnego życia. A w nim spotykam tysiące młodych ludzi.
Chodzących po centrum w strojach kąpielowych. Pijących piwo. Na każdym rogu zaczepiają
ich mężczyźni sprzedający bilety na nocne imprezy. Setki sklepików z
pamiątkami, w których krzyczą do mnie koszulki ze znaczącymi napisami „co
wydarzyło się na Ibizie, pozostaje na Ibizie”. Gdzie nie spojrzę, atakują mnie torby, majtki,
staniki, koszulki, klapki, z napisem: „I love Ibiza” (kocham Ibizę), który ja najchętniej
zamieniłabym na: „I hate Ibiza” (nienawidzę Ibizy). Czuję totalną pustkę.
Odechciało mi się wolnego popołudnia. Szukam kościoła, może tam chwilkę
odpocznę. Znajduję, ale zamknięty na cztery spusty.
Panie Boże, dlaczego
świat jest taki dziwny? Taki niesprawiedliwy?- kołacze mi się po głowie. Muszę odnaleźć w nim swoje miejsce. Mój środek
świata. Wbrew pozorom to tutaj musiałam się znaleźć, by znów odnaleźć Boga, by
w Nim odpocząć. Po misjach było z tym ciężko. Dawno nie czułam się taka
samotna jak tutaj. I jeszcze nigdy nie marzyłam tak jak dziś, by wrócić do domu. Do
ludzi, których kocham. Do narzeczonego, który rozumie. Do marzeń, o wspólnej
rodzinie, która wcale nie musi mieć dużo pieniędzy, ale będzie miała na pewno miłość
i otwarte serce i drzwi, dla wszystkich, którzy będą tego potrzebowali. Tam
jest moje miejsce. Moje centrum świata. Z ludźmi, których kocham, dla ludzi,
którzy tego potrzebują. Z Bogiem jako wskazówką, jak tego dokonać.
Tego posta dedykuję
wszystkim długoterminowym, zwłaszcza mojej mentalnej siostrze. Bo każdemu z nas
na swój sposób ciężko się odnaleźć we własnej, a jednocześnie nowej, po-misyjnej
rzeczywistości.