fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

piątek, 27 lipca 2012

Zagubiona w wielkim świecie


Myślałam, że po powrocie z misji nie napiszę już nic na bloga. Ale przecież możemy sobie myśleć jedno, a życie przynosi zupełnie co innego…

Pan Bóg ma wobec nas często zaskakujące plany. Półtora miesiąca temu byłam w Peru. Na drugim końcu świata. Wśród biedy, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam i z jakiej istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Wśród piasku i domów z płyt. No i wśród moich brudnych dzieci, wśród których były takie, które nie widziały nigdy nawet centrum własnego miasta. Dziś jestem na Ibizie. Niespodziewanie zadzwoniła do mnie kuzynka z pytaniem, czy nie chciałabym pojechać z jej znajomymi na urlop i pilnować im dziecka oraz oczywiście zarobić. Wybór był trudny, bo przecież miałam jechać na rekolekcje. Ale pracy brak, więc trzeba było wybrać. No i siedzę sobie w wynajętym domu z basenem. Pilnuję małego, 1,5 rocznego blondynka i zadziwiam się nad światem i jego prawami. Bo nagle widzę, że można wydać na jeden lot samolotem zapewne większą kasę, niż potrzebowaliśmy na dach dla dzieciaków w Piura. (Bo zapomniałam dodać, że lecieliśmy prywatnym, 10 osobowym samolotem). Można zapłacić rachunek za kolację rzędu kilkuset euro i sto kilkadziesiąt euro za 15 minut zabawy na skuterze wodnym. To takie trudne dotknąć jednego i drugiego, skrajnej biedy i wielkiego bogactwa. Spotkać się z ludźmi, dla których jesteś znakiem, świadectwem, nauczycielem i w końcu przyjacielem. A zaraz później stać się pracownikiem. Nianią. Osobą, z którą nie ma potrzeby rozmawiać. Która ma tylko do wykonania pracę.

Mam dzień wolny. Jadę do pobliskiego miasteczka. Stolicy nocnego życia.  A w nim spotykam tysiące młodych ludzi. Chodzących po centrum w strojach kąpielowych. Pijących piwo. Na każdym rogu zaczepiają ich mężczyźni sprzedający bilety na nocne imprezy. Setki sklepików z pamiątkami, w których krzyczą do mnie koszulki ze znaczącymi napisami „co wydarzyło się na Ibizie, pozostaje na Ibizie”.  Gdzie nie spojrzę, atakują mnie torby, majtki, staniki, koszulki, klapki, z napisem: „I love Ibiza” (kocham Ibizę), który ja najchętniej zamieniłabym na: „I hate Ibiza” (nienawidzę Ibizy). Czuję totalną pustkę. Odechciało mi się wolnego popołudnia. Szukam kościoła, może tam chwilkę odpocznę. Znajduję, ale zamknięty na cztery spusty.

Panie Boże, dlaczego świat jest taki dziwny? Taki niesprawiedliwy?- kołacze mi się po głowie. Muszę odnaleźć w nim swoje miejsce. Mój środek świata. Wbrew pozorom to tutaj musiałam się znaleźć, by znów odnaleźć Boga, by w Nim odpocząć. Po misjach było z tym ciężko. Dawno nie czułam się taka samotna jak tutaj. I jeszcze nigdy nie marzyłam tak jak dziś, by wrócić do domu. Do ludzi, których kocham. Do narzeczonego, który rozumie. Do marzeń, o wspólnej rodzinie, która wcale nie musi mieć dużo pieniędzy, ale będzie miała na pewno miłość i otwarte serce i drzwi, dla wszystkich, którzy będą tego potrzebowali. Tam jest moje miejsce. Moje centrum świata. Z ludźmi, których kocham, dla ludzi, którzy tego potrzebują. Z Bogiem jako wskazówką, jak tego dokonać.

Tego posta dedykuję wszystkim długoterminowym, zwłaszcza mojej mentalnej siostrze. Bo każdemu z nas na swój sposób ciężko się odnaleźć we własnej, a jednocześnie nowej, po-misyjnej rzeczywistości.  

wtorek, 12 czerwca 2012

Gringi, czy Peruwianki?


Nasze ostatnie dni w Peru. Po trudnym i płaczliwym pożegnaniu w Bosconii i połowie przepłakanej drogi, docieramy do Limy. Ostatni raz byłyśmy w stolicy ponad 7 miesięcy temu. Duża zmiana. Miasto nie wydaje nam się już takie straszne. Z autobusu odbierają nas chłopaki z domu księdza Bosco. Pokonana w 20 minut droga do parafii Wspomożycielki Wiernych nie jest już drogą na koniec świata, a raczej krótką przejażdżką. Po 5 h przepakowywania walizek, z pomocą jednego z wychowanków, łapiemy taksówkę i po ochoczym popędzaniu kierowcy, na ostatnią chwilę docieramy do terminalu, z którego odjeżdża nasz autobus do Cusco. 20 h drogi to istny koszmar. Mimo wygodnego autobusu z rozkładanymi siedzeniami, zaczynamy rozumieć ostrzeżenia padre Ryszarda, że lepiej było wykupić bilet na samolot. Kolejne 12h to bowiem istna przejażdżka kolejką górską. Zakręt za zakrętem pokonywany przez kierowcę jak wyścig, powodował, że musiałam trzymać się siedzenia przez większość trasy, a udanie się do toalety można było uznać za wyczyn. Tym razem nie skorzystałyśmy z podawanego rano śniadania, pijąc jedynie wodę. Docieramy do Cusco i zaraz po wyjściu z autobusu dociera do nas co miały znaczyć porady brata Osbela pochodzącego z Cusco. Mówił nam przecież, że przez 2h po wyjściu z autobusu będziemy nie do życia. Ból głowy, mdłości. Jesteśmy w końcu po 20h na wesołym miasteczku i na nie lada wysokości, bo ponad 3000 m n.p.m. Artur spodziewał się nas dopiero za 4h, więc nie odebrał nas na stacji. Jest niedziela, koniecznie trzeba znaleźć kościół i mszę świętą. Krótki telefon do brata i już bierzemy taksówkę na główny rynek. Tam na pewno będzie msza o 11.30 lub 12.00 w południe. Kierowca mówi 5 soli, Doris - 4. Zgadza się i jedziemy. Msza i kolejny telefon do Artura. „Poradzimy sobie same, nic się nie przejmujcie, jedziemy do Calci autobusem”. Chwilka i znów jesteśmy w taxi. „Puputi, paradero de Calca, por favor” (Puputi to ulica, dalej- przystanek w stronę Calci). 5 soli. Nie, dziękujemy. I zaraz jedziemy za jedyne 3. Łapiemy busa do Calci i za godzinę już „baja por la puma” (proszę się zatrzymać koło Pumy). Jesteśmy w Calce koło wielkiego pomnika pumy, inkaskiego symbolu teraźniejszości, siły i energii. Wychodzi po nas Artur i razem udajemy się do domu.

Nie jest to zwykły dom, ponieważ mieszka w nim 28 chłopców i jedna dziewczynka, Artur, jego żona Margarita i córeczka Lidka, Kelly- siostra pani domu i Ania, nasza koleżanka z Warszawy. Jesteśmy tu pierwszy raz, ale nie czujemy się obco. Wszyscy witają nas życzliwie i po kilku godzinach zapominamy o męczącej podróży. Delektujemy się pięknem otaczających nas gór oraz domowej roboty jogurtem z sałatką owocową na kolację. Kolejny dzień to wycieczka do Cusco, gdzie stajemy się jedynie jednymi z tysięcy gringów, czyli białych turystów, mówiących we wszystkich językach świata. Co chwilę ktoś zwraca się do nas po angielsku, proponując nam jakiś produkt lub usługę. Czujemy się dość nieswojo. Nie dziwią nas panie w szerokich spódnicach i białych cylindrach na głowie, ani dzieci noszone w kolorowych chustach. Ale dziwi nas Mc Donald’s na starym ryneczku i Starbacks koło XVI- wiecznej katedry. Wykupujemy „city tour” z przewodnikiem po zabytkach w Cusco i na kilka godzin zamieniamy się w turystki. Kolejny dzień to kolejne zwiedzanie. Tym razem okolice Cusco. Tysiące białych turystów i nikogo nie dziwiące niebieskie oczy. Następny dzień spędzamy w Calce. Artur i Margarita zapraszają nas na wycieczkę samochodem w tajemnicze miejsce huchuy qosqo. Po pokonaniu krętej drogi przyprawiającej nas o szybsze bicie serca, docieramy do inkaskich ruin, o których istnieniu nie wie jeszcze cały turystyczny świat. Widoki nieziemskie.

Czwartek, Boże Ciało. Jedziemy do Cusco. Msza na głównym placu. Tłumy ludzi. Pełno figur peruwiańskich świętych wokół prowizorycznego ołtarza na schodach przed katedrą. A po mszy istny targ. Popcorn, słodycze, kukurydza z serem i tłumy siedzące spokojnie na schodach, chodnikach, jezdni. I znów kobiety w szerokich spódnicach, małe dzieci w chustach i mężczyźni o spracowanych dłoniach. Wyciągają ugotowane ziemniaki, kukurydzę, niektórzy mięso. W ten sposób jedzą wspólnie świąteczny obiad.
Próbujemy kupić bilet na pociąg do Machu Picchu. Bo musicie wiedzieć, że pociągi są dwa. Lokalny i międzynarodowy, dla obcokrajowców. Bilet na ten pierwszy kosztuje 10 soli. Turysta z zagranicy musi zapłacić jedyne 100 dolarów, czyli około 280 soli. My mamy peruwiański „carnet de extranjeria”, czyli rezydencję w Peru. Możemy podróżować pociągiem lokalnym. Nie wszyscy jednak uważają to za takie oczywiste, co okaże się trochę później. Szukamy noclegu, ponieważ nasz pociąg odchodzi o 5 rano i nie ma możliwości dojechania na stację o tej godzinie, mimo że od Calci dzieli nas około 40 km. Cena pokoju 3 osobowego- 110 soli. Mały hostel, który wynalazłyśmy w pobliżu głównego placyku, starej po inkaskiej miejscowości, nie pękał w szwach. Dlatego ostatecznie zapłaciłyśmy 75 soli za pokój. Do zakwaterowania potrzebny był paszport. Wyciągam zatem mój „carnet”, co powoduje radosne: „o, Peruwianki”, u pana recepcjonisty.  Dalej. Nie ma ciepłej wody krzyczy Ania. Wołamy pana z recepcji, naprawia. 10 minut później- nie ma ciepłem wody, krzyczy Doris. Cierpliwości, jesteśmy w Peru. Wołamy pana drugi raz. Jakoś działa. Wystarczy odkręcić kurek aż do samego końca. Idziemy spać. Pobudka o 3.20. O 4 wychodzimy na stację, kupujemy bilety i dowiadujemy się, że nasz pociąg odjedzie dopiero o 6.20, ponieważ „ma jakieś problemy”. Wypijamy zatem gorącą czekoladę i zjadamy kanapki z serem sprzedawane przez góralkę, donośnym głosem zachęcającą do zrobienie u niej zakupów. Wsiadamy do pociągu, przed którym pan konduktor z niedowierzaniem patrzy na nasze dokumenty.1,5h i jesteśmy w Aguas Calientes, małej miejscowości tuż przed wejściem na jeden z cudów świata. Tutaj ceny podskakują o sporo %. Butelka coca-coli nie kosztuje mnie już s./1,5, a 3 sole. Ustawiamy się w kolejne po zakup biletów powrotnych na pociąg, ponieważ na stacji początkowej nie można było tego zrobić. Pan ochroniarz 3 razy kieruje nas do innej kasy, mówiąc, że pociąg jest tylko dla Peruwiańczyków, ale w końcu pan zniechęca się szybciej niż my i daje nam spokój. Okazuje się, że biletów na miejsca siedzące już nie ma. Zakupujemy zatem bez miejscówek i przechodzimy do kolejnej kolejki, tym razem w ministerstwie kultury, gdzie sprzedają bilety na Machu Picchu. Po około 20 minutach czekania, stajemy się radosnymi posiadaczkami połowę tańszych biletów, dla „turysty krajowego”. Dostajemy się na górę i przez 3 godziny jesteśmy w innym świecie. Studiując mapę i przewodnik przywieziony z Polski, przemierzamy wzdłuż i w szerz zapomniane, inkaskie miasto, robiąc setki zdjęć. Do pociągu powrotnego wracamy tam, dokąd przyjechałyśmy. PO chwili okazuje się jednak, że stacja powrotna jest w zupełnie innym miejscu. Biegniemy. Kolejna sprzeczka z ochroniarzem, który tym razem prosi nas o dokumenty, ponieważ nie może uwierzyć, że chcemy wejść na peron dla Peruwiańczyków. Chwila zaskoczenia i już pokazuje nam drogę. Wsiadamy do pociągu, gdzie wita nas zaskoczone: „Gringas? Aqui??? Nice to meet you”(Gringi tutaj?? Miło was poznać- ang.). Ponad godzina radosnej trasy na stojąco, z panią sprzedającą napoje gazowane i peruwiańskie słodycze, kręcącą się po pociągu mimo tłumu i ludzi siedzących na podłodze i już wracamy do Calci.

W sobotę ostatnie zakupy na mercado i wsiadamy do autobusu do Limy. Tym razem zaopatrzone w tabletki na chorobę lokomocyjną i typowy, górski ser, odrobinę przypominający nasze polskie oscypki. Niedziela godzina 11.00 i jesteśmy w Limie. Pytamy pana w kiosku, gdzie znajdziemy kombi, które jedzie koło Salezjanów i z jedną przesiadką dostajemy się do Domu księdza Bosco. Dwóch chłopców wita nas radosnym stwierdzeniem, że nie możemy wejść, ponieważ właśnie skończyli spryskiwać cały dom chemikaliami zabijającymi karaluchy i do 15 nie można wchodzić. Wolontariusz Mirek zabiera nasze rzeczy i idziemy na kawę do stołówki parafialnej. A później msza święta, na której padre Ryszard woła nas z zaskoczenia do ołtarza, gdzie przedstawia nas ludziom i każe coś mówić do mikrofonu. Po mszy podchodzą do nas obcy ludzie, by podziękować za pracę, którą wykonywałyśmy dla ich kraju i ich rodaków w Piura. Zapewniają o modlitwie i życzą szczęśliwej podróży. Tacy są właśnie Peruwiańczycy. Otwarci i ciepli.
Zaczyna się nasz przedostatni dzień w Peru. Zwiedzamy pieszo centrum Limy. I spacerując po starych kolonialnych ulicach stwierdzamy raz po raz, czego będzie nam brakować z tego pięknego kraju, który chcąc nie chcąc, stał się nam tak bliski. Rozklekotanych kombi, kukurydzy i słodyczy sprzedawanych na ulicach. Soków z pomarańczy wyciskanych przy każdym rogu, radosnego „hi” albo „hola” na nasz widok. Peruwiańskich świętych w kościołach i tego, że typowe górskie pamiątki możesz kupić taniej w stolicy. Tych wszystkich kontrastów i sprzeczności, które kilka miesięcy temu nas drażniły, a teraz stały się takie normalne. I bez wątpienia ludzi. Tych biedniejszych, których miałyśmy okazję poznać w Piura, Limie, Selvie i Calce. Dla których nie ważna jest pogoń za pieniądzem, bo go nie mają. A dzielą się z Tobą tym skromnym, co posiadają.




piątek, 1 czerwca 2012

Polacy nie placza?


Po moich pierwszych rekolekcjach oazowych, w 2002 roku płakałyśmy po Agapie z koleżankami, jak szalone. Moja animatorka podśmiewywała się mówiąc, że zobaczymy, że kiedyś nam przejdzie. W 2011 wyjeżdżając  z moich 10 rekolekcji po raz kolejny przepłakałam pół drogi do domu.

Dziś dzieci przygotowały nam małe pożegnanie, mimo że wyjeżdżamy dopiero pojutrze. Słowa podziękowań, taniec, przedstawienie, kartki. Wszystko radośnie i pięknie. Ale jak się nie wzruszyć, kiedy nastolatek, na którego nie raz i nie dwa musiałaś krzyczeć w ciągu tych kilku miesięcy, potrafi wstać i przy wszystkich powiedzieć, że przeprasza za każde swoje złe zachowanie. Jak się nie wzruszyć, kiedy dziewczynka, która jeszcze miesiąc temu była na ciebie śmiertelnie obrażona, teraz przychodzi i mówi, że bardzo nie chce abyś wyjeżdżała. Albo inna, która wiecznie się na ciebie denerwowała, tańczy, bo ją o to poprosiłaś, mimo że nie chce i się wstydzi. I dobrowolny uścisk Maydeissona, największego mojego urwisa, nazwanego przez księdza Piotra moim bratem, „bo ma włosy koloru ciemny blond, zielone oczy i jest pulchniutki jak ty”, a przez psychologa nazywany moim największym umartwieniem. Ileż razy krzyczałam na niego, ile razy siedziałam tłumacząc mu dzielenie pisemne i mnożenie, wkurzając się na niego za brak wytrwałości i za niesłuchanie się. Jak nie płakać patrząc na zapłakane buziaczki moich wiecznie radosnych maluszków z 4 klasy? Nie da się. Mimo pełnego politowania spojrzenia brata, który, mimo że jest salezjaninem, nigdy nie zrozumie, że estudio dirigido to nie tylko miejsce, do odrabiania lekcji i posłuchania katechezy. To także miejsce, gdzie przychodzą dzieci, które nie mają mamy albo taty, które czasem potrzebują potrzymać kogoś za rękę albo się przytulić. Że to dzieci, dla których czasem kilka sekund twojej uwagi, kilka miłych słów, z których czasem sama nie zdajesz sobie sprawy, sprawia, że jesteś dla nich kimś ważnym. Wiele takich ludzi wywiozę w moim sercu. Nie znaczy to, że się nie cieszę, że wracam. Tęsknię i wiem, że mam do kogo wracać, za co dziękuję Panu BOGU. Dziękuję Mu też dzisiaj za to, że już zapalił ogień powołania w sercach innych młodych ludzi i moje dzieciaczki nie będą musiały bardzo długo czekać na kolejną białą twarz, która otworzy im bramę o 14.30 i z uśmiechem, lub czasem i też ze zmęczeniem, czy zniecierpliwieniem, ale na pewno z miłością, uściska tych, którzy będą tego potrzebowali i pożyczy piłkę tym, którzy krzyczą już od bramy „pelota”!!!

piątek, 25 maja 2012

rodzinka z ksiezyca


Miałam nie pisać tego posta, ale jednak nie mogę się powstrzymać. W końcu wspólnota zakonna, w której przyszło mi żyć przez ponad 9 miesięcy to bardzo ważna część mojej misji. Jak to powiedział ostatnio ksiądz Daniel Coronel, misjonarz, który nas odwiedził i pomagał przez miesiąc: „wspólnota jest krzyżem twojej misji”.

Siedzimy w jadalni przy okrągłym stole. Oficjalnie nie możemy rozmawiać po Polsku przy stole. Nieoficjalnie, rozmawiamy codziennie. Rozmowy o kościele, księżach, kongregacji, kotach, indykach, a odkąd jest z nami ksiądz Francisco, także o tym czy Papież sam sobie wybrał kardynałów i czy powinien przejść na emeryturę, nas jakoś nie wciągają.

Naprzeciwko mnie ksiądz Piotr Dąbrowski, dyrektor. Chwilowo na urlopie w Polsce, odpoczywa od naszej zwariowanej „rodzinki” z księżyca. Poza funkcją dyrektora także ekonom, pan domu i wszystko inne, o czym już pisałam w innych postach. Dodatkowo mogę dodać, że osoba porywcza i raczej nie znosząca sprzeciwu. Bardzo dużo pracuje i wymaga solidnej pracy także od swoich podwładnych.

Na prawo ksiądz Alci. A raczej Alcybiades Ramos. A dla nas po prostu „dziadek Alci”. Wieloletni dyrektor na emeryturze. Odsunięty od obowiązków przez nowego wikarego. Apodyktyczny i bardzo złośliwy. Na szczęście polubił wolontariuszki i podobno zawsze staje w naszej obronie.

Obok niego pan Witulas. Brat zakonny. Ma 75 lat i 12 lat doświadczenia w Bosconii. Chodzi swoimi drogami. Pracuje w warsztacie konstrukcji metalicznych. Mało mówi. Ale jak to powiedziała nam Alicja: „mało mówi, ale jak już się odezwie to wszyscy się śmieją”.  Zawsze się spóźnia i zaczyna dużo mówić, kiedy tylko jest okazja do wypicia lampki wina, czy piwa.

Brat Osbel. Nowy odpowiedzialny za duszpasterstwo w Bosconii. Cuzceño. Rysy iście goralskie.  Kiedyś nasz wielki sprzymierzeniec. Ale awanse zmieniają ludzi. Teraz utrzymujemy kontakty co najwyżej służbowe. Najczęściej po prostu się kłócimy lub powiedzmy łagodniej- zwykle mamy inną wizję… wszystkiego. Formacja młodzieży to dla nas  coś więcej niż spotkanie organizacyjne. A pompka do piłek potrzebna nam jest w oratorium, a nie w jego biurze. Poza tym wieczne kłótnie o obecność Salezjanina w oratorium salezjańskim i milion innych spraw. Natomiast kiedy tylko się nie sprzeczamy, jest uśmiechnięty i  nadzwyczaj milusi.


Po mojej lewej Doris, a dalej brat Raul. Dyrektor od spraw nauczania w szkole technicznej i były odpowiedzialny za duszpasterstwo. W zgromadzeniu już 15 lat, ale nadal nie dopuszczony do diakonatu, co czyni z niego obiekt żartów kolegów ze zgromadzenia. Wiecznie siedzący w swoim biurze przy komputerze, poważny dyrektor. Jedynie przy młodzieży przygotowującej się do bierzmowania przemienia się w salezjanina z prawdziwego zdarzenia, z gitarą w ręku i czapeczce z daszkiem. Przy stole jako jedyny prowadzi konwersacje z nowoprzybyłym księdzem Francisco. Ma cierpliwość, której zabrakło juz wszystkim.

Ostatni, który zawitał do Bosconii to ksiądz Francisco Baccarello. Włoch, emerytowany misjonarz. Aktualnie pełniący obowiązki dyrektora pod nieobecność księdza Piotra. Lekko niedosłyszący, co powoduje, że WSPÓLNE odmówienie nieszporów lub różańca we wspólnocie jest niemożliwe. Doris stwierdziła ostatnio, że sposób odmawiania różańca, jest kwintesencją tej wspólnoty. Racja. Każdy  sobie. Ksiądz Francisco, jakby się śpieszył na kolacje. Ja jestem na 3 zdrowaśce, a on już kończy. Na kolacje je same owoce i warzywa, stale wyjadając pani kucharce owoce przyszykowane na sok poranny. Konwersacje, które prowadzi z bratem Raulem, zwykle dotyczą kościoła. Czyta książki historyczne i wiecznie wygłasza teorie dotyczące tego, czy jakaś sytuacja opisana w Piśmie Świętym jest historycznie udowodniona czy nie. Nie lubi Ojca świętego, więc nigdy nie hamuje się przed niepochlebnymi komentarzami na jego temat. Kobiety uważa za głupsze i nie wdaje się z nimi w konwersacje, z czego korzystamy z radością.




W takim składzie spędzamy poranki, południa i wieczory. Śniadanie każdy je w pośpiechu, biegnąc do swoich zajęć. Obiad trwa już ok 45 min i nie można odejść od stołu, póki wszyscy nie skończą. Kolacja to kolejne 45 min. Bywało i dłużej.  

Po kilku miesiacach zycia w tej zwariowanej wspolnocie moge pogratulowac wszystkim osobom zakonnym. Taka ¨przydzielana odgornie¨ rodzinka moze czasem przyprawic o bol glowy!!:)

czwartek, 17 maja 2012

szare eminencje


Klimat w pracy, atmosferę w szkole, tworzą ludzie. To oni są najważniejsi. Podobnie w Bosconii. Ksiądz Dyrektor, bracia, wolontariuszki. Ale oni się zmieniają, przychodzą i odchodzą. A Bosconia to także szereg osób, które pracują tu od wielu lat i, mimo że czasem przechodzą niezauważone, bez nich to dzieło nie byłoby takie samo.

Pani Mary Tavara. Księgowa. Prawa ręka Padre Pedro. A właściwie prawa ręka wszystkich. Bez niej nie wyjdą stąd żadne pieniądze, ani nikt nie dostanie kieszonkowego. Bez niej nie odbędzie się żadna impreza, bez niej nie ma nawet menu na uroczysty obiad we wspólnocie. Ona sprzedaje mleko i indyki. Ona prowadzi lekcje i nazywana jest przez swoich uczniów „drugą mamą”. Nigdy nie wychodzi z Bosconii o wskazanej porze, zawsze później. Mama dwóch synów. Zawsze uprzejma i zarażająca otoczenie swoim ciepłem i optymizmem, a jednocześnie trzymająca wszystkich krótko, także Salezjanów.


Carlos. Psycholog. No właśnie…psycholog? Asystent księdza Piotra? Prowadzi lekcje, rozmawia z uczniami, prowadzi ankiety powoEaniowe, warsztaty, sprzedaje indyki, ustawia krzesła, robi gazetki okazjonalne, sprzedaje popołudniami mleko, jeździ po zakupy, na spotkania na uniwersytecie i w urzędzie miasta. Zawsze wychodzi z Bosconii prawie ostatni. I przychodzi nawet, kiedy ma wolne.

Mery. Sekretarka. Pierwsza, którą odwiedzają ludzie wchodzący do Bosconii, ponieważ jej biuro jest pierwsze. Najwięcej razy w ciągu dnia odpowiada na telefony i często słychać jedynie jej: „si Padre, voy” (tak, księże, już idę). Mistrzyni w robieniu list i tabelek w wordzie, a także w ich poprawianiu. Organizatorka imprez pracowniczych, dzwoni dzwonkami na lekcje i przerwy. Popołudniami czeka, aż otworzymy jej bramę, za którą czeka zawsze jej narzeczony na motorze. Pracownicy mówią o niej: „la mas gordita en Bosconia” (najbardziej grubiutka w Bosconii).



Panie Ena i Balbina. Ksiądz Piotr zapytał kiedyś tej pierwszej: „kto jest najważniejszy w Cetpro”? „Ksiądz Dyrektor”- odpowiedziała grzecznie. „nie, to pani jest najważniejsza, ponieważ z panią jako pierwszą stykają się ludzie, którzy tu przychodzą”. Nasza kochana, wiecznie uśmiechnięta portierka i sprzątaczka. Swoim słodkim, cieniutkim i dziecinnym głosem przebija nawet mój. Pracuje po stronie szkoły. Oratorium i ogród to działka pani Balbiny. Kobieta widmo. Ma przy sobie wszystkie klucze. Chcesz ją znaleźć? Powodzenia. Oratorium duże. Zamiata, podlewa ogród, myje okna, sprzedaje limonki, a czasem, kiedy trzeba także gotuje.


Pani Jannet. Kucharka we wspólnocie. Najbardziej cierpliwa i pomysłowa kobieta pod słońcem. Wymyślić tyle potraw z indyka, co ona. Nie lada wyzwanie. Gotuje, sprząta w domu, pierze braciom i księżom, prasuje, sprzedaje mleko. Cierpliwie znosi wszelkie zachcianki jedynie mrucząc coś pod nosem, kiedy się zdenerwuje. Czasem dochodzi do naszych uszu jej śpiew albo „tak córeczko?” w odpowiedzi na telefon od córki, który dzwoni kilka razy dziennie.


Jose. Ogrodnik. Zakrystianin. Odpowiedzialny za baseny. Były uczeń techniki komputerowej w naszym Cetpro. Wiecznie zamyślony i zasłuchany w swojej mp3. Jest w Bosconii 7 dni w tygodniu. Kiedy trzeba zabija też indyki i prowadzi traktor. Zawsze można na niego liczyć, jeśli np. chcesz się pozbyć z klatki martwego ptaka.

Luis. W  moim telefonie zapisany jako:” Luis Almacen”, czyli Luis magazyn. Niestety od niedawna nie pracuje już w Bosconii. Niestety albo stety, ponieważ poszedł do seminarium(nie salezjańskiego). Jedyny, który wiedział prawie wszystko w Bosconii. Wiedział czego gdzie szukać w licznych magazynach znajdujących się w Bosconii, znał prawie wszystkie klucze. To jego prosiło się o kredę, taśmę, ciastka dla dzieci, papier toaletowy, pocięcie jakiś kserówek, naprawienie zamka w drzwiach, wody w toalecie itp. Kiedy było trzeba szedł nawet na stację kupić wolontariuszkom butlę gazową. W niedzielę prowadził grupę przygotowujących się do bierzmowania. Zawsze wychodził do domu ostatni.

Jest jeszcze jeden profesor, ktory pracuje w Bosconii od kilkunastu lat. Ale niestety odnalazl mojego bloga i tlumaczy sobie kazdego posta, wiec nie bede o nim pisac:) Saludos P.S.

sobota, 12 maja 2012

„Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”



Msza święta z radosną muzyką w rytmie disco. Klaskanie podczas śpiewu „Chwała na wysokości Bogu”, wzniesione dłonie podczas modlitwy Ojcze nasz. Dzbanki wypełnione wodą, czekające na pobłogosławienie oraz tłumy wyczekujące Padre po mszy, z wszelkimi rodzajami dewocjonaliów do poświęcenia. A także staruszki i młodzież dotykający z czcią krzyża po zakończeniu mszy św. Stanie podczas przeistoczenia i niekonczace sie spacery do toalety i sklepu.
Tak mi brakuje czasami naszej mszy akademickiej w katedrze. Wieczorem. Przy zapalonej nad ołtarzem lampie, wskazującej najważniejsze miejsce w kościele, niczym gwiazda betlejemska wskazujaca szopkę. Tam się zdarza CUD.


Jest tu Sanktuarium Maryjne. Całkiem niedaleko. Jakieś 50 km od Piura. Udają się tam piesze pielgrzymki. „Virgen de los milagros”- tak się nazywa Matka Boża z Colán. Tak inna od pięknej Królowej Polski z Częstochowy i od Matki Boskiej Fatimskiej, że aż przez chwilę nie mogłam dostrzec w niej Matki Bożej. Możesz zapalić świecę przy jej figurze, ale nawet świece są inne.

W kościołach znajdziesz figury Pana Jezusa w grobie. I „Señor Cautivo”, który wyglądem bardziej przypomina mi jakas dziwna kukielke, a dla Doris to ¨Conan Barbarzynca¨.  

Prawie w żadnym kościele nie brakuje takze figury św. Róży z Limy. To taka „narodowa” święta. Zupełnie podobna do naszej, europejskiej, św. Tereski od Dzieciątka Jezus. Przedstawiana jako uśmiechnięta zakonnica, trzymająca w dłoniach bukiet róż i krzyż.

Triduum paschalne. Obmycie nóg apostołom. Ostatnie chwała na wysokości Bogu i milkną instrumenty. Ogołocenie ołtarza i przeniesienie Najśw. Sakramentu do ciemnicy. Wielki Piątek: Droga Krzyżowa. Trochę inna, bo bardziej realistyczna i ulicami dzielnicy. A po niej Adoracja Krzyża. Najdłuższa w roku modlitwa powszechna i kolejki ludzi, chcących ukłonić się i ucałować krzyż, symbol Zbawienia. Wigilia paschalna i rozpalone przed kościołem ognisko. „Chrystus wczoraj i dziś, Alfa i Omega, Początek i Koniec…”.  Wyśpiewane orędzie wielkanocne i długa liturgia słowa. I dopiero wtedy dociera do mnie z wielką mocą: „ wierzę w JEDEN, święty, powszechny i apostolski Kościół”. Taki sam. Mimo różności kultury, mimo innej wrażliwości i estetyki. Jeden, jedyny. Na calym swiecie rownie piekny. Chrystusowy. 

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

nowinki i nowosci


Jak już wiecie, rok szkolny w Peru, kończy się wraz z rokiem kalendarzowym, a wakacje trwają  w zależności od szkoły, czasem do 01 marca, czasem do 16 marca. Podobnie nasze dzienne oratorium oraz oratoria niedzielne na dzielnicy, zakończyły działalność 16 grudnia, by dać miejsce dla vacaciones utiles i oratorium letniego. Ale wakacje, jak wszystko co dobre, szybko się kończą.

W nowym roku czekały nas zmiany personalne we wspólnocie. Odeszło dwóch braci, w tym kleryk, który pracował z nami w oratorium. Zmienił się brat odpowiedzialny za całe duszpasterstwo. Brat Raul, który zajmował się tym w zeszłym roku, teraz bardziej ma skupić się na szkole technicznej, której jest dyrektorem. Nowy „pastoralista” nie zastąpi nam jednak kleryka, który pracował z nami. Będzie tylko doglądać i pomagać w wolnej chwili… Doszedł do nas za to jeden nowy ksiądz, 82 letni misjonarz z Włoch, zacięty krytyk Ojca świętego i właściwie całego Kościoła. 

Nasze oratorium rozpoczęło się 12 marca. Pierwszy raz musiałyśmy same stawić mu czoła. Nie ma już kleryka, który trzymał wszystko w ręku, a my mu pomagamy. Teraz musimy radzić sobie same. Trzeba było przełamać się i powiedzieć słówko poranne oraz poprowadzić modlitwę. Trzeba było zacząć wyjaśniać zadania, których samemu nie do końca się rozumie. Trzeba w końcu porozmawiać z mamą dziecka, które się źle zachowuje i zostać każdego wieczora w oratorium wypuszczając wychodzących do domu pracowników. Na szczęście jesteśmy dwie. Możemy podzielić się dniami otwierania drzwi, robieniem drugiego śniadania dla dzieciaków, prowadzeniem modlitwy i mówieniem słówka.
Co ciekawe, nowy rok to także nowe dzieci. Wbrew moim oczekiwaniom, bardzo mało z naszych znajomych podopiecznych wróciło po wakacjach do oratorium. Niektóre zapisały się do pierwszej komunii i przychodzą w soboty, niektórym zmieniono godziny studiowania, inni pomagają w domu, a jeszcze inni mówią, że jeszcze się zapiszą… Zostali raczej tylko ci, którzy są bywalcami Bosconii już od paru lat. Romario, największe urwisy w studio dirigido, czyli bliźniacy Jean Pierre i Jean Paul i kilka dziewczynek. Nowe dzieci oznaczają zupełnie inny sposób pracy. Moja spokojna, poranna aula 4 i 5 klasy zamieniła się na wypełnioną rozkrzyczanymi chłopcami 4 klasę. Na 22 dzieci, które przychodzą rano, jedynie 4 to dziewczynki. Michel, Eduardo, Andre, Boris, czy Angel, każdy z nich krzykiem oznajmia mi, że to właśnie on potrzebuje mojej uwagi od pierwszego momentu kiedy pojawię się w drzwiach Sali. Mówią, że jestem „profe” od matematyki i czasem pytają jak to możliwe, że nie umiem zrobić jakiegoś zadania z języka i jak to możliwe, że w Polsce nam tego nie wyjaśniają.  Często pytają o rzeczy, o których sama niedawno nie miałam pojęcia. Ale człowiek uczy się całe życie! 

Oratorium popołudniowe to już dla mnie nie siedzenie w sali, a w większości krążenie w roli strażnika porządku w salach, otwieranie drzwi spóźnialskim, liczenie dzieciaków i poszukiwanie tych zaginionych w bibliotece oraz wyjaśnianie angielskiego maluchom, kiedy „profe Doris” ma już wystarczającą ilość uczniów. Czasem to także wymyślanie drobnych kar za złe zachowanie i wieczne uspokajanie w stołówce. A poza tym to przytulanie maluszków, bujanie ich na huśtawce, przepraszanie obrażonej nastolatki, od której usłyszałam: „się mówi, a nie krzyczy”, kiedy podniosłam na nią głos, zapominając, że te dzieciaki mają już wystarczająco dużo krzyków w domu i są bardzo wrażliwe na tym punkcie. Zupełnie inaczej się zachowują, kiedy zdążę pomyśleć zanim wyrażę swoje zirytowanie. Wtedy się przytulają, prawią komplementy, przynoszą listy i miłe karteczki. Czasem prawie wyrywają mi ręce kłócąc się, kogo odprowadzę do rogu po wyjściu z oratorium lub kupują lizaki o smaku marakuya. 

Moje oratorium w piasku także się zmieniło… Cała dzielnica będzie miała w najbliższym czasie wodę, a w związku z tym wszystko w okolicy jest rozkopane. Dojazdu samochodem nie ma. Dla moich dzieciaków to doskonała zabawa! Czasem ciężko ściągnąć je do oratorium, ponieważ rzucanie kamieni w środek wykopu to bardzo zajmująca sprawa. Ostatnio piłka wpadła w tak głęboki wykop, że animatorzy wyciągali ją za pomocą liny do skakania, ok 15 minut. Jeśli chodzi o dzieci, to większość z nich znam z zeszłego roku, ale ku mojemu zaskoczeniu, zapisało się sporo takich, które nie figurują na ubiegłorocznych listach zapisów. Zmieniła się także ekipa odpowiedzialna za oratorium. Animatorzy podpisali w tym roku dokument, w którym deklarowali swoją dyspozycyjność. Ponieważ w niektórych oratoriach brakowało ludzi do pracy, w innych było ich aż nadto, co wcale nie przekładało się na jakość, wszyscy zostali podzieleni na nowo. Zdecydowana mniejszość ostała się w tych samych oratoriach. Anai, Diana, Jeimy, Jeisson, Ronald, David, Enrique i Luz, jako nowa koordynatorka, to moja nowa ekipaJ Powoli się zgrywamy. Część chłopców buntuje się, że nie przychodzą ich starzy animatorzy grać z nimi w nogę, jednak w ostatnią niedzielę przełamali się i grali wytrwale z Davidem przez cały czas trwania oratorium. Dziewczynki oraz maluszki, nie mają chyba takich problemów z zaakceptowaniem  nowych senoritas. Wystarczy, że ktoś chce się z nimi bawić, że mogą się przytulić i ktoś je weźmie na ręce. Bo przecież dzieci niczego bardziej na świecie nie potrzebują, niz miłości!!!:) 
 
P.S. Napisanie tego sprawozdawczego posta zajęło mi bardzo dużo czasu z powodu tzw: ”braku weny”. Mam nadzieję, że teraz pójdzie dużo prościej i na kolejnego nie będziecie musieli tak długo czekać.