Myślałam, że po powrocie
z misji nie napiszę już nic na bloga. Ale przecież możemy sobie myśleć jedno, a
życie przynosi zupełnie co innego…
Mam dzień wolny. Jadę do
pobliskiego miasteczka. Stolicy nocnego życia. A w nim spotykam tysiące młodych ludzi.
Chodzących po centrum w strojach kąpielowych. Pijących piwo. Na każdym rogu zaczepiają
ich mężczyźni sprzedający bilety na nocne imprezy. Setki sklepików z
pamiątkami, w których krzyczą do mnie koszulki ze znaczącymi napisami „co
wydarzyło się na Ibizie, pozostaje na Ibizie”. Gdzie nie spojrzę, atakują mnie torby, majtki,
staniki, koszulki, klapki, z napisem: „I love Ibiza” (kocham Ibizę), który ja najchętniej
zamieniłabym na: „I hate Ibiza” (nienawidzę Ibizy). Czuję totalną pustkę.
Odechciało mi się wolnego popołudnia. Szukam kościoła, może tam chwilkę
odpocznę. Znajduję, ale zamknięty na cztery spusty.
Panie Boże, dlaczego
świat jest taki dziwny? Taki niesprawiedliwy?- kołacze mi się po głowie. Muszę odnaleźć w nim swoje miejsce. Mój środek
świata. Wbrew pozorom to tutaj musiałam się znaleźć, by znów odnaleźć Boga, by
w Nim odpocząć. Po misjach było z tym ciężko. Dawno nie czułam się taka
samotna jak tutaj. I jeszcze nigdy nie marzyłam tak jak dziś, by wrócić do domu. Do
ludzi, których kocham. Do narzeczonego, który rozumie. Do marzeń, o wspólnej
rodzinie, która wcale nie musi mieć dużo pieniędzy, ale będzie miała na pewno miłość
i otwarte serce i drzwi, dla wszystkich, którzy będą tego potrzebowali. Tam
jest moje miejsce. Moje centrum świata. Z ludźmi, których kocham, dla ludzi,
którzy tego potrzebują. Z Bogiem jako wskazówką, jak tego dokonać.
Tego posta dedykuję
wszystkim długoterminowym, zwłaszcza mojej mentalnej siostrze. Bo każdemu z nas
na swój sposób ciężko się odnaleźć we własnej, a jednocześnie nowej, po-misyjnej
rzeczywistości.
