fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

wtorek, 12 czerwca 2012

Gringi, czy Peruwianki?


Nasze ostatnie dni w Peru. Po trudnym i płaczliwym pożegnaniu w Bosconii i połowie przepłakanej drogi, docieramy do Limy. Ostatni raz byłyśmy w stolicy ponad 7 miesięcy temu. Duża zmiana. Miasto nie wydaje nam się już takie straszne. Z autobusu odbierają nas chłopaki z domu księdza Bosco. Pokonana w 20 minut droga do parafii Wspomożycielki Wiernych nie jest już drogą na koniec świata, a raczej krótką przejażdżką. Po 5 h przepakowywania walizek, z pomocą jednego z wychowanków, łapiemy taksówkę i po ochoczym popędzaniu kierowcy, na ostatnią chwilę docieramy do terminalu, z którego odjeżdża nasz autobus do Cusco. 20 h drogi to istny koszmar. Mimo wygodnego autobusu z rozkładanymi siedzeniami, zaczynamy rozumieć ostrzeżenia padre Ryszarda, że lepiej było wykupić bilet na samolot. Kolejne 12h to bowiem istna przejażdżka kolejką górską. Zakręt za zakrętem pokonywany przez kierowcę jak wyścig, powodował, że musiałam trzymać się siedzenia przez większość trasy, a udanie się do toalety można było uznać za wyczyn. Tym razem nie skorzystałyśmy z podawanego rano śniadania, pijąc jedynie wodę. Docieramy do Cusco i zaraz po wyjściu z autobusu dociera do nas co miały znaczyć porady brata Osbela pochodzącego z Cusco. Mówił nam przecież, że przez 2h po wyjściu z autobusu będziemy nie do życia. Ból głowy, mdłości. Jesteśmy w końcu po 20h na wesołym miasteczku i na nie lada wysokości, bo ponad 3000 m n.p.m. Artur spodziewał się nas dopiero za 4h, więc nie odebrał nas na stacji. Jest niedziela, koniecznie trzeba znaleźć kościół i mszę świętą. Krótki telefon do brata i już bierzemy taksówkę na główny rynek. Tam na pewno będzie msza o 11.30 lub 12.00 w południe. Kierowca mówi 5 soli, Doris - 4. Zgadza się i jedziemy. Msza i kolejny telefon do Artura. „Poradzimy sobie same, nic się nie przejmujcie, jedziemy do Calci autobusem”. Chwilka i znów jesteśmy w taxi. „Puputi, paradero de Calca, por favor” (Puputi to ulica, dalej- przystanek w stronę Calci). 5 soli. Nie, dziękujemy. I zaraz jedziemy za jedyne 3. Łapiemy busa do Calci i za godzinę już „baja por la puma” (proszę się zatrzymać koło Pumy). Jesteśmy w Calce koło wielkiego pomnika pumy, inkaskiego symbolu teraźniejszości, siły i energii. Wychodzi po nas Artur i razem udajemy się do domu.

Nie jest to zwykły dom, ponieważ mieszka w nim 28 chłopców i jedna dziewczynka, Artur, jego żona Margarita i córeczka Lidka, Kelly- siostra pani domu i Ania, nasza koleżanka z Warszawy. Jesteśmy tu pierwszy raz, ale nie czujemy się obco. Wszyscy witają nas życzliwie i po kilku godzinach zapominamy o męczącej podróży. Delektujemy się pięknem otaczających nas gór oraz domowej roboty jogurtem z sałatką owocową na kolację. Kolejny dzień to wycieczka do Cusco, gdzie stajemy się jedynie jednymi z tysięcy gringów, czyli białych turystów, mówiących we wszystkich językach świata. Co chwilę ktoś zwraca się do nas po angielsku, proponując nam jakiś produkt lub usługę. Czujemy się dość nieswojo. Nie dziwią nas panie w szerokich spódnicach i białych cylindrach na głowie, ani dzieci noszone w kolorowych chustach. Ale dziwi nas Mc Donald’s na starym ryneczku i Starbacks koło XVI- wiecznej katedry. Wykupujemy „city tour” z przewodnikiem po zabytkach w Cusco i na kilka godzin zamieniamy się w turystki. Kolejny dzień to kolejne zwiedzanie. Tym razem okolice Cusco. Tysiące białych turystów i nikogo nie dziwiące niebieskie oczy. Następny dzień spędzamy w Calce. Artur i Margarita zapraszają nas na wycieczkę samochodem w tajemnicze miejsce huchuy qosqo. Po pokonaniu krętej drogi przyprawiającej nas o szybsze bicie serca, docieramy do inkaskich ruin, o których istnieniu nie wie jeszcze cały turystyczny świat. Widoki nieziemskie.

Czwartek, Boże Ciało. Jedziemy do Cusco. Msza na głównym placu. Tłumy ludzi. Pełno figur peruwiańskich świętych wokół prowizorycznego ołtarza na schodach przed katedrą. A po mszy istny targ. Popcorn, słodycze, kukurydza z serem i tłumy siedzące spokojnie na schodach, chodnikach, jezdni. I znów kobiety w szerokich spódnicach, małe dzieci w chustach i mężczyźni o spracowanych dłoniach. Wyciągają ugotowane ziemniaki, kukurydzę, niektórzy mięso. W ten sposób jedzą wspólnie świąteczny obiad.
Próbujemy kupić bilet na pociąg do Machu Picchu. Bo musicie wiedzieć, że pociągi są dwa. Lokalny i międzynarodowy, dla obcokrajowców. Bilet na ten pierwszy kosztuje 10 soli. Turysta z zagranicy musi zapłacić jedyne 100 dolarów, czyli około 280 soli. My mamy peruwiański „carnet de extranjeria”, czyli rezydencję w Peru. Możemy podróżować pociągiem lokalnym. Nie wszyscy jednak uważają to za takie oczywiste, co okaże się trochę później. Szukamy noclegu, ponieważ nasz pociąg odchodzi o 5 rano i nie ma możliwości dojechania na stację o tej godzinie, mimo że od Calci dzieli nas około 40 km. Cena pokoju 3 osobowego- 110 soli. Mały hostel, który wynalazłyśmy w pobliżu głównego placyku, starej po inkaskiej miejscowości, nie pękał w szwach. Dlatego ostatecznie zapłaciłyśmy 75 soli za pokój. Do zakwaterowania potrzebny był paszport. Wyciągam zatem mój „carnet”, co powoduje radosne: „o, Peruwianki”, u pana recepcjonisty.  Dalej. Nie ma ciepłej wody krzyczy Ania. Wołamy pana z recepcji, naprawia. 10 minut później- nie ma ciepłem wody, krzyczy Doris. Cierpliwości, jesteśmy w Peru. Wołamy pana drugi raz. Jakoś działa. Wystarczy odkręcić kurek aż do samego końca. Idziemy spać. Pobudka o 3.20. O 4 wychodzimy na stację, kupujemy bilety i dowiadujemy się, że nasz pociąg odjedzie dopiero o 6.20, ponieważ „ma jakieś problemy”. Wypijamy zatem gorącą czekoladę i zjadamy kanapki z serem sprzedawane przez góralkę, donośnym głosem zachęcającą do zrobienie u niej zakupów. Wsiadamy do pociągu, przed którym pan konduktor z niedowierzaniem patrzy na nasze dokumenty.1,5h i jesteśmy w Aguas Calientes, małej miejscowości tuż przed wejściem na jeden z cudów świata. Tutaj ceny podskakują o sporo %. Butelka coca-coli nie kosztuje mnie już s./1,5, a 3 sole. Ustawiamy się w kolejne po zakup biletów powrotnych na pociąg, ponieważ na stacji początkowej nie można było tego zrobić. Pan ochroniarz 3 razy kieruje nas do innej kasy, mówiąc, że pociąg jest tylko dla Peruwiańczyków, ale w końcu pan zniechęca się szybciej niż my i daje nam spokój. Okazuje się, że biletów na miejsca siedzące już nie ma. Zakupujemy zatem bez miejscówek i przechodzimy do kolejnej kolejki, tym razem w ministerstwie kultury, gdzie sprzedają bilety na Machu Picchu. Po około 20 minutach czekania, stajemy się radosnymi posiadaczkami połowę tańszych biletów, dla „turysty krajowego”. Dostajemy się na górę i przez 3 godziny jesteśmy w innym świecie. Studiując mapę i przewodnik przywieziony z Polski, przemierzamy wzdłuż i w szerz zapomniane, inkaskie miasto, robiąc setki zdjęć. Do pociągu powrotnego wracamy tam, dokąd przyjechałyśmy. PO chwili okazuje się jednak, że stacja powrotna jest w zupełnie innym miejscu. Biegniemy. Kolejna sprzeczka z ochroniarzem, który tym razem prosi nas o dokumenty, ponieważ nie może uwierzyć, że chcemy wejść na peron dla Peruwiańczyków. Chwila zaskoczenia i już pokazuje nam drogę. Wsiadamy do pociągu, gdzie wita nas zaskoczone: „Gringas? Aqui??? Nice to meet you”(Gringi tutaj?? Miło was poznać- ang.). Ponad godzina radosnej trasy na stojąco, z panią sprzedającą napoje gazowane i peruwiańskie słodycze, kręcącą się po pociągu mimo tłumu i ludzi siedzących na podłodze i już wracamy do Calci.

W sobotę ostatnie zakupy na mercado i wsiadamy do autobusu do Limy. Tym razem zaopatrzone w tabletki na chorobę lokomocyjną i typowy, górski ser, odrobinę przypominający nasze polskie oscypki. Niedziela godzina 11.00 i jesteśmy w Limie. Pytamy pana w kiosku, gdzie znajdziemy kombi, które jedzie koło Salezjanów i z jedną przesiadką dostajemy się do Domu księdza Bosco. Dwóch chłopców wita nas radosnym stwierdzeniem, że nie możemy wejść, ponieważ właśnie skończyli spryskiwać cały dom chemikaliami zabijającymi karaluchy i do 15 nie można wchodzić. Wolontariusz Mirek zabiera nasze rzeczy i idziemy na kawę do stołówki parafialnej. A później msza święta, na której padre Ryszard woła nas z zaskoczenia do ołtarza, gdzie przedstawia nas ludziom i każe coś mówić do mikrofonu. Po mszy podchodzą do nas obcy ludzie, by podziękować za pracę, którą wykonywałyśmy dla ich kraju i ich rodaków w Piura. Zapewniają o modlitwie i życzą szczęśliwej podróży. Tacy są właśnie Peruwiańczycy. Otwarci i ciepli.
Zaczyna się nasz przedostatni dzień w Peru. Zwiedzamy pieszo centrum Limy. I spacerując po starych kolonialnych ulicach stwierdzamy raz po raz, czego będzie nam brakować z tego pięknego kraju, który chcąc nie chcąc, stał się nam tak bliski. Rozklekotanych kombi, kukurydzy i słodyczy sprzedawanych na ulicach. Soków z pomarańczy wyciskanych przy każdym rogu, radosnego „hi” albo „hola” na nasz widok. Peruwiańskich świętych w kościołach i tego, że typowe górskie pamiątki możesz kupić taniej w stolicy. Tych wszystkich kontrastów i sprzeczności, które kilka miesięcy temu nas drażniły, a teraz stały się takie normalne. I bez wątpienia ludzi. Tych biedniejszych, których miałyśmy okazję poznać w Piura, Limie, Selvie i Calce. Dla których nie ważna jest pogoń za pieniądzem, bo go nie mają. A dzielą się z Tobą tym skromnym, co posiadają.




piątek, 1 czerwca 2012

Polacy nie placza?


Po moich pierwszych rekolekcjach oazowych, w 2002 roku płakałyśmy po Agapie z koleżankami, jak szalone. Moja animatorka podśmiewywała się mówiąc, że zobaczymy, że kiedyś nam przejdzie. W 2011 wyjeżdżając  z moich 10 rekolekcji po raz kolejny przepłakałam pół drogi do domu.

Dziś dzieci przygotowały nam małe pożegnanie, mimo że wyjeżdżamy dopiero pojutrze. Słowa podziękowań, taniec, przedstawienie, kartki. Wszystko radośnie i pięknie. Ale jak się nie wzruszyć, kiedy nastolatek, na którego nie raz i nie dwa musiałaś krzyczeć w ciągu tych kilku miesięcy, potrafi wstać i przy wszystkich powiedzieć, że przeprasza za każde swoje złe zachowanie. Jak się nie wzruszyć, kiedy dziewczynka, która jeszcze miesiąc temu była na ciebie śmiertelnie obrażona, teraz przychodzi i mówi, że bardzo nie chce abyś wyjeżdżała. Albo inna, która wiecznie się na ciebie denerwowała, tańczy, bo ją o to poprosiłaś, mimo że nie chce i się wstydzi. I dobrowolny uścisk Maydeissona, największego mojego urwisa, nazwanego przez księdza Piotra moim bratem, „bo ma włosy koloru ciemny blond, zielone oczy i jest pulchniutki jak ty”, a przez psychologa nazywany moim największym umartwieniem. Ileż razy krzyczałam na niego, ile razy siedziałam tłumacząc mu dzielenie pisemne i mnożenie, wkurzając się na niego za brak wytrwałości i za niesłuchanie się. Jak nie płakać patrząc na zapłakane buziaczki moich wiecznie radosnych maluszków z 4 klasy? Nie da się. Mimo pełnego politowania spojrzenia brata, który, mimo że jest salezjaninem, nigdy nie zrozumie, że estudio dirigido to nie tylko miejsce, do odrabiania lekcji i posłuchania katechezy. To także miejsce, gdzie przychodzą dzieci, które nie mają mamy albo taty, które czasem potrzebują potrzymać kogoś za rękę albo się przytulić. Że to dzieci, dla których czasem kilka sekund twojej uwagi, kilka miłych słów, z których czasem sama nie zdajesz sobie sprawy, sprawia, że jesteś dla nich kimś ważnym. Wiele takich ludzi wywiozę w moim sercu. Nie znaczy to, że się nie cieszę, że wracam. Tęsknię i wiem, że mam do kogo wracać, za co dziękuję Panu BOGU. Dziękuję Mu też dzisiaj za to, że już zapalił ogień powołania w sercach innych młodych ludzi i moje dzieciaczki nie będą musiały bardzo długo czekać na kolejną białą twarz, która otworzy im bramę o 14.30 i z uśmiechem, lub czasem i też ze zmęczeniem, czy zniecierpliwieniem, ale na pewno z miłością, uściska tych, którzy będą tego potrzebowali i pożyczy piłkę tym, którzy krzyczą już od bramy „pelota”!!!