Nasze ostatnie
dni w Peru. Po trudnym i płaczliwym pożegnaniu w Bosconii i połowie
przepłakanej drogi, docieramy do Limy. Ostatni raz byłyśmy w stolicy ponad 7
miesięcy temu. Duża zmiana. Miasto nie wydaje nam się już takie straszne. Z
autobusu odbierają nas chłopaki z domu księdza Bosco. Pokonana w 20 minut droga
do parafii Wspomożycielki Wiernych nie jest już drogą na koniec świata, a
raczej krótką przejażdżką. Po 5 h przepakowywania walizek, z pomocą jednego z
wychowanków, łapiemy taksówkę i po ochoczym popędzaniu kierowcy, na ostatnią
chwilę docieramy do terminalu, z którego odjeżdża nasz autobus do Cusco. 20 h
drogi to istny koszmar. Mimo wygodnego autobusu z rozkładanymi siedzeniami,
zaczynamy rozumieć ostrzeżenia padre Ryszarda, że lepiej było wykupić bilet na
samolot. Kolejne 12h to bowiem istna przejażdżka kolejką górską. Zakręt za
zakrętem pokonywany przez kierowcę jak wyścig, powodował, że musiałam trzymać
się siedzenia przez większość trasy, a udanie się do toalety można było uznać
za wyczyn. Tym razem nie skorzystałyśmy z podawanego rano śniadania, pijąc
jedynie wodę. Docieramy do Cusco i zaraz po wyjściu z autobusu dociera do nas
co miały znaczyć porady brata Osbela pochodzącego z Cusco. Mówił nam przecież,
że przez 2h po wyjściu z autobusu będziemy nie do życia. Ból głowy, mdłości.
Jesteśmy w końcu po 20h na wesołym miasteczku i na nie lada wysokości, bo ponad
3000 m n.p.m. Artur spodziewał się nas dopiero za 4h, więc nie odebrał nas na
stacji. Jest niedziela, koniecznie trzeba znaleźć kościół i mszę świętą. Krótki
telefon do brata i już bierzemy taksówkę na główny rynek. Tam na pewno będzie
msza o 11.30 lub 12.00 w południe. Kierowca mówi 5 soli, Doris - 4. Zgadza się
i jedziemy. Msza i kolejny telefon do Artura. „Poradzimy sobie same, nic się
nie przejmujcie, jedziemy do Calci autobusem”. Chwilka i znów jesteśmy w taxi.
„Puputi, paradero de Calca, por favor” (Puputi to ulica, dalej- przystanek w
stronę Calci). 5 soli. Nie, dziękujemy. I zaraz jedziemy za jedyne 3. Łapiemy busa
do Calci i za godzinę już „baja por la puma” (proszę się zatrzymać koło Pumy).
Jesteśmy w Calce koło wielkiego pomnika pumy, inkaskiego symbolu
teraźniejszości, siły i energii. Wychodzi po nas Artur i razem udajemy się do
domu.
Nie jest to zwykły dom, ponieważ mieszka w nim 28 chłopców i jedna
dziewczynka, Artur, jego żona Margarita i córeczka Lidka, Kelly- siostra pani
domu i Ania, nasza koleżanka z Warszawy. Jesteśmy tu pierwszy raz, ale nie
czujemy się obco. Wszyscy witają nas życzliwie i po kilku godzinach zapominamy
o męczącej podróży. Delektujemy się pięknem otaczających nas gór oraz domowej
roboty jogurtem z sałatką owocową na kolację. Kolejny dzień to wycieczka do
Cusco, gdzie stajemy się jedynie jednymi z tysięcy gringów, czyli białych
turystów, mówiących we wszystkich językach świata. Co chwilę ktoś zwraca się do
nas po angielsku, proponując nam jakiś produkt lub usługę. Czujemy się dość
nieswojo. Nie dziwią nas panie w szerokich spódnicach i białych cylindrach na
głowie, ani dzieci noszone w kolorowych chustach. Ale dziwi nas Mc Donald’s na
starym ryneczku i Starbacks koło XVI- wiecznej katedry. Wykupujemy „city tour”
z przewodnikiem po zabytkach w Cusco i na kilka godzin zamieniamy się w
turystki. Kolejny dzień to kolejne zwiedzanie. Tym razem okolice Cusco. Tysiące
białych turystów i nikogo nie dziwiące niebieskie oczy. Następny dzień spędzamy
w Calce. Artur i Margarita zapraszają nas na wycieczkę samochodem w tajemnicze
miejsce huchuy qosqo. Po pokonaniu krętej drogi przyprawiającej nas o szybsze bicie
serca, docieramy do inkaskich ruin, o których istnieniu nie wie jeszcze cały
turystyczny świat. Widoki nieziemskie.
Czwartek, Boże
Ciało. Jedziemy do Cusco. Msza na głównym placu. Tłumy ludzi. Pełno figur
peruwiańskich świętych wokół prowizorycznego ołtarza na schodach przed katedrą.
A po mszy istny targ. Popcorn, słodycze, kukurydza z serem i tłumy siedzące
spokojnie na schodach, chodnikach, jezdni. I znów kobiety w szerokich
spódnicach, małe dzieci w chustach i mężczyźni o spracowanych dłoniach. Wyciągają
ugotowane ziemniaki, kukurydzę, niektórzy mięso. W ten sposób jedzą wspólnie
świąteczny obiad.
Próbujemy kupić
bilet na pociąg do Machu Picchu. Bo musicie wiedzieć, że pociągi są dwa.
Lokalny i międzynarodowy, dla obcokrajowców. Bilet na ten pierwszy kosztuje 10
soli. Turysta z zagranicy musi zapłacić jedyne 100 dolarów, czyli około 280
soli. My mamy peruwiański „carnet de extranjeria”, czyli rezydencję w Peru.
Możemy podróżować pociągiem lokalnym. Nie wszyscy jednak uważają to za takie
oczywiste, co okaże się trochę później. Szukamy noclegu, ponieważ nasz pociąg
odchodzi o 5 rano i nie ma możliwości dojechania na stację o tej godzinie, mimo
że od Calci dzieli nas około 40 km. Cena pokoju 3 osobowego- 110 soli. Mały
hostel, który wynalazłyśmy w pobliżu głównego placyku, starej po inkaskiej
miejscowości, nie pękał w szwach. Dlatego ostatecznie zapłaciłyśmy 75 soli za
pokój. Do zakwaterowania potrzebny był paszport. Wyciągam zatem mój „carnet”,
co powoduje radosne: „o, Peruwianki”, u pana recepcjonisty. Dalej. Nie ma ciepłej wody krzyczy Ania.
Wołamy pana z recepcji, naprawia. 10 minut później- nie ma ciepłem wody,
krzyczy Doris. Cierpliwości, jesteśmy w Peru. Wołamy pana drugi raz. Jakoś
działa. Wystarczy odkręcić kurek aż do samego końca. Idziemy spać. Pobudka o
3.20. O 4 wychodzimy na stację, kupujemy bilety i dowiadujemy się, że nasz
pociąg odjedzie dopiero o 6.20, ponieważ „ma jakieś problemy”. Wypijamy zatem
gorącą czekoladę i zjadamy kanapki z serem sprzedawane przez góralkę, donośnym
głosem zachęcającą do zrobienie u niej zakupów. Wsiadamy do pociągu, przed
którym pan konduktor z niedowierzaniem patrzy na nasze dokumenty.1,5h i
jesteśmy w Aguas Calientes, małej miejscowości tuż przed wejściem na jeden z
cudów świata. Tutaj ceny podskakują o sporo %. Butelka coca-coli nie kosztuje
mnie już s./1,5, a 3 sole. Ustawiamy się w kolejne po zakup biletów powrotnych
na pociąg, ponieważ na stacji początkowej nie można było tego zrobić. Pan
ochroniarz 3 razy kieruje nas do innej kasy, mówiąc, że pociąg jest tylko dla
Peruwiańczyków, ale w końcu pan zniechęca się szybciej niż my i daje nam
spokój. Okazuje się, że biletów na miejsca siedzące już nie ma. Zakupujemy
zatem bez miejscówek i przechodzimy do kolejnej kolejki, tym razem w
ministerstwie kultury, gdzie sprzedają bilety na Machu Picchu. Po około 20
minutach czekania, stajemy się radosnymi posiadaczkami połowę tańszych biletów,
dla „turysty krajowego”. Dostajemy się na górę i przez 3 godziny jesteśmy w
innym świecie. Studiując mapę i przewodnik przywieziony z Polski, przemierzamy
wzdłuż i w szerz zapomniane, inkaskie miasto, robiąc setki zdjęć. Do pociągu
powrotnego wracamy tam, dokąd przyjechałyśmy. PO chwili okazuje się jednak, że
stacja powrotna jest w zupełnie innym miejscu. Biegniemy. Kolejna sprzeczka z
ochroniarzem, który tym razem prosi nas o dokumenty, ponieważ nie może
uwierzyć, że chcemy wejść na peron dla Peruwiańczyków. Chwila zaskoczenia i już
pokazuje nam drogę. Wsiadamy do pociągu, gdzie wita nas zaskoczone: „Gringas?
Aqui??? Nice to meet you”(Gringi tutaj?? Miło was poznać- ang.). Ponad godzina
radosnej trasy na stojąco, z panią sprzedającą napoje gazowane i peruwiańskie
słodycze, kręcącą się po pociągu mimo tłumu i ludzi siedzących na podłodze i
już wracamy do Calci.
W sobotę ostatnie zakupy na mercado i wsiadamy do
autobusu do Limy. Tym razem zaopatrzone w tabletki na chorobę lokomocyjną i
typowy, górski ser, odrobinę przypominający nasze polskie oscypki. Niedziela
godzina 11.00 i jesteśmy w Limie. Pytamy pana w kiosku, gdzie znajdziemy kombi,
które jedzie koło Salezjanów i z jedną przesiadką dostajemy się do Domu księdza
Bosco. Dwóch chłopców wita nas radosnym stwierdzeniem, że nie możemy wejść,
ponieważ właśnie skończyli spryskiwać cały dom chemikaliami zabijającymi
karaluchy i do 15 nie można wchodzić. Wolontariusz Mirek zabiera nasze rzeczy i
idziemy na kawę do stołówki parafialnej. A później msza święta, na której padre
Ryszard woła nas z zaskoczenia do ołtarza, gdzie przedstawia nas ludziom i każe
coś mówić do mikrofonu. Po mszy podchodzą do nas obcy ludzie, by podziękować za
pracę, którą wykonywałyśmy dla ich kraju i ich rodaków w Piura. Zapewniają o
modlitwie i życzą szczęśliwej podróży. Tacy są właśnie Peruwiańczycy. Otwarci i
ciepli.
Zaczyna się nasz
przedostatni dzień w Peru. Zwiedzamy pieszo centrum Limy. I spacerując po
starych kolonialnych ulicach stwierdzamy raz po raz, czego będzie nam brakować
z tego pięknego kraju, który chcąc nie chcąc, stał się nam tak bliski.
Rozklekotanych kombi, kukurydzy i słodyczy sprzedawanych na ulicach. Soków z
pomarańczy wyciskanych przy każdym rogu, radosnego „hi” albo „hola” na nasz
widok. Peruwiańskich świętych w kościołach i tego, że typowe górskie pamiątki
możesz kupić taniej w stolicy. Tych wszystkich kontrastów i sprzeczności, które
kilka miesięcy temu nas drażniły, a teraz stały się takie normalne. I bez
wątpienia ludzi. Tych biedniejszych, których miałyśmy okazję poznać w Piura,
Limie, Selvie i Calce. Dla których nie ważna jest pogoń za pieniądzem, bo go
nie mają. A dzielą się z Tobą tym skromnym, co posiadają.