fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

czwartek, 24 listopada 2011

ORATORIUM W PIASKU


Pisałam wam, że pracujemy w oratorium, nigdy jednak nie opisałam jak ta praca wygląda.  A oratorium w Piura nie wygląda tak, jak oratorium w Szczecinie na Gumieńcach, na Witkiewicza, czy w Dębnie. Na oratoria tutaj składają się: oratorium codzienne- douczanie szkolne, oratorium sobotnie i oratoria peryferyjne, które działają tylko w niedzielę. Pierwszego posta poświęcę opisaniu wam tego ostatniego…

Moje oratorium niedzielne jest jednym ze starszych działających tutaj. Pamiętają je pewnie wszystkie poprzednie wolontariuszki. Znajduje się niby tuż za murem Bosconii, a jednak tak daleko. W najbiedniejszej i podobno niebezpiecznej części dzielnicy. Nie ma żadnej bramy od strony gospodarstwa, więc aby dojść do Villa Kurt Beer, gdzie znajduje się nasz kawałek piasku i nasze dzieci, musimy obejść Bosconię dookoła. Zbieramy się o 14.30, pompujemy piłki, chwytamy worki, w których trzymamy paletki, piłki do nogi i do siatki,   linę, skakanki, puszki, które służą do gry w kręgle, czyste kartki i kredki i ruszamy spacerem do naszych dzieci. Jeszcze wpakowujemy jakiemuś chłopakowi wiadro z piciem dla dzieci i karton  ciasteczek, które rozdamy im pod koniec oratorium. Przychodzimy na miejsce, gdzie za boisko służy nam spory kawał niezagospodarowanego piasku. Jako schronienia  i magazynu na rzeczy, użycza nam swojego domu zaprzyjaźniona rodzina.Ostatnio jednak, pomogła nam pani z domu obok. 
Są niedziele, kiedy dzieci na nas czekają, a są takie, kiedy nie ma nikogo. Ruszamy między domy, zbudowane z płyt i trzciny, by zaprosić dzieci do wspólnej zabawy. Nie wszystkie chcą przyjść. Powody są różne- od zgubienia karnetu i nieświadomości, że można przyjść bez niego, do tego, że rodzice zwyczajnie boją się spuścić swoje dzieci z oczu. Kiedy już zbierzemy się w jednym miejscu, gramy w siatkę, chłopcy oczywiście w nogę, odbijamy lotkę, rysujemy, gramy w kolory, czy w chustę. Mnie kłują kolce, które spadają w nielicznych drzew rosnących w pobliżu. Mimo, że mam na sobie japonki, zawsze coś wbije mi się w stopę. Jednak dzieciom nie przeszkadzają kolce, one grają w piłkę bez butów. Tarzają się w piasku, ale najbardziej lubią się przytulać. Kiedy tylko przychodzą, krzyczą głośno i od razu podbiegają. Rzucają się na szyję, łapią za ręce, wiecznie pytają jak się mówi jakieś słowo po polsku. Dzieci są kochane i tyle. I cieszą się, że ktoś przychodzi dla nich i chce się z NIMI bawić i spędzać z nimi czas. 

Po czasie na gry i zabawy luźne, zbieramy się na modlitwę i kilka zabaw wspólnych, po których rozchodzimy się na grupki wiekowe, a których animatorzy przeprowadzają przez 15-20 min katechezę. Na początku mojego pobytu, miałam problemy z uporządkowaniem tego, co działo się w oratorium. Przychodzi bowiem pomagać aż 18 animatorów. Niestety niektórzy przychodzili bardziej by poprzeszkadzać niż pomagać, a słaba znajomość języka nie pomagała. Poprosiłam braci, aby któryś mi pomógł. Teraz, powoli wychodzimy na prostąJ I obyło się beż żadnych strat ilościowych. Wszyscy wzięli się do pracy i powoli tworzymy fajną ekipęJ 

czwartek, 17 listopada 2011

Taki sobie obrzydliwy post, czyli INDYKI TO NIC.

    Jeśli ktoś mnie zna, wie, że brzydzę się pająków i innych robali. Może się nie boję, ale brzydzę się strasznie. No, ale jestem na misjachJ  Na początku mojego pobytu tutaj nie mogłam zrozumieć słów Moniki Winiarskiej (wolontariuszka MWDB, która spędziła 1,5 roku w Domu Ksiedza Bosco w Limie), która w swojej książce: „Serce dla Peru” pisze, że z Piura najbardziej zapamiętała dużą ilość robaków. Nie zauważałam ich. Ale teraz zauważam. Dopiero po kilku dniach spędzonych w Bosconii, odkryłyśmy naszą zmorę, którą są maleńkie, mało widoczne robaczki, które w domu można liczyć chyba w milionach. Chodzą po stole, owocach, a także po szklankach i talerzach. Jest ich pełno w szufladzie ze sztućcami i szafce z talerzami. Pewnego razu chciałyśmy się ich pozbyć na zawsze. Myłyśmy, wycierałyśmy, traktowałyśmy, znalezionym w magazynie u księdza, płynem odkażającym, parzyłyśmy we wrzątku. Niestety, stołem bez robaków cieszyłyśmy się jedynie podczas jednej kolacji, później „nasi mali przyjaciele” pojawili się znowu, a my postanowiłyśmy więcej nie poświęcać dwóch dni na walkę z nimi. Ostatni czas mija nam pod hasłem „ratoncito”. W naszym pokoju mieszka bowiem mysz. Zauważyłam ją oczywiście ja, kiedy przebiegła raz w kuchni. Przyznam, że troszkę to zbagatelizowałyśmy, jednak kilka dni temu wieczorem zauważyłam ją znowu pod jedną z szafek. Jeden z braci podarował nam truciznę, którą rozsypałyśmy w kilku miejscach naszego mieszkania, by po dwóch dniach znaleźć ją w szufladzie z farbkami dla dzieci itp. Poświęciłyśmy jedno południe na przeszukanie pokoju, bez efektów. Załamane, poprosiłyśmy nawet braci, by przyszli z pomocą i w tej sposób pozbawiłyśmy się azylu, do którego wcześniej jeszcze nikt poza nami nie wchodziłJ niestety i braciom nie udało się nic znaleźć mimo odsuwania szaf, lodówki, kuchenki. Ale to nic, nasza mysz żyje dalej, ponieważ następnego dnia kolejny raz znalazłyśmy rozsypaną truciznę. I tak sobie żyjemy w symbiozie pewnie już ze 2 miesiące.  Na szczęście Doris jest bardziej odważna niż ja i w awaryjnych sytuacjach ona pierwsza sięga po szczotkę by zabić ewentualne cucarache i mini jaszczurki.
    A poza tym, wybaczcie, że dawno nic nie pisałam, ale naprawdę tak się złożyło, że nie było na to czasu. Ale żyjemy i poza drobnymi, permanentnymi przeziębieniami, mamy się dobrze! Uwaga znamy nową receptę na grypę, hiszpańską! Oczywiście poza herbatą z limonką. Cebula+sok z LIMONKI+miód. Buziaki i do usłyszenia!

wtorek, 8 listopada 2011

Kocham CIĘ POLSKO!

     Zawsze uważałam się  za „prawie” patriotkę. Piszę „prawie”, ponieważ niestety nie mogę się pochwalić bardzo dobrą znajomością historii. Przyznaję, że mimo wielkich starań mojego wychowawcy w LO, posiadam wiedzę na temat przeszłości mojego kraju, jedynie w stopniu podstawowym, co nie pozwala mi na nazwanie się w 100% „patriotką”. Teraz jednak będąc tak daleko od DOMU, doceniam go jeszcze bardziej. 


Nie będę pisać o jedzeniu, które nigdzie nie jest tak dobre jak w Polsce, ani o pięknie naszych miast, pięknie kościołów,bo oczywistości nie trzeba komentować. Stwierdziłyśmy jednak ostatnio z Dorotą, może dość surowo, że w Peru nie istnieje coś takiego, jak „sacrum”. Nie ma miejsca, gdzie niektórych rzeczy się po prostu nie robi. Nie jest dla nikogo dziwne jedzenie w kościele, odbieranie telefonu podczas mszy świętej, rozmawianie w kaplicy na pełen głos (szeptu jeszcze nie odkryto), sprzedawanie lodów na cmentarzu, stanie podczas przeistoczenia, ani to, że można w niedzielę przyjść na połowę jednej mszy, a później na połowę drugiej, zamiast na jedną całą. Zatesknilam tez za pieknem szczecinskiego cmentarza, kiedy w Uroczystosc Wszystkich Swietych udalysmy sie z bracmi na spacer po cmentarzu, ktory okazal sie poltargowiskiem z jedzeniem i zarowkami oraz punktem wynajmu drabin . Dlaczego sprzedaja zarowki i po co te drabiny? Zarowki montuje sie przy kazdej tabliczce z nazwiskiem zmarlego, po to by moc przyjsc w nocy z 1 na 2 listopada odwiedzic grob. Dlatego 1 listopada cmentarz jest pelen poprzewieszanych i poplatanych kabli, ktore zwisaja nad glowami przechodniow. Chlopcy z pobliskich miasteczek wynajmuja zas drabiny po to, by dostac sie do grobow polozonych w najwyzszych rzedach. Niestety tylko nielicznych stac tutaj na grob w ziemi, pojedynczy.
     Nie udało nam się doświadczyć w Peru także CISZY. Jakże doceniam teraz ciszę mojego pokoju na poddaszu, ciszę naszej szczecinskiej katedry, do której możesz wejść, by w CISZY spotkać Boga. Kto był w Ameryce południowej, wie, że tutaj wszędzie panuje hałas. Dzieci przynoszą go z domu, dlatego wprowadzenie ciszy w klasie, gdzie odrabiają lekcje graniczy z cudem. Stojąc metr ode mnie, moja ulubiona uczennica María Petronilla krzyczy do mnie na całe gardło. W naszym pokoju ciszy nie doświadczamy przez 24h. Muzyka włączona jest u naszych sąsiadów cały dzień, a czasem także w nocy, czasem ni stąd ni z owąd ktoś zaczyna gwizdać przez 10 minut głośnym gwizdkiem. Naszej pobudce towarzysza natomiast okrzyki sprzedających chleb i gazety wędrownych kupcow. Jak ostatnio stwierdziła Doris: „nawet w kaplicy nie ma ciszy, bo zaraz za drzwiami stoi klatka z 25 kanarkami”.  
     W mojej nowej rzeczywistosci musialam odkryc po raz kolejny, ze cisze trzeba odnalezc w swoim sercu, cokolwiek by sie dzialo. Nie jest to latwe kiedy otacza cie halas, w glowie huczy od krzyku dzieci, a i krew nieraz szybciej krazy od zdenerwowania. Jesli jednak nie odnajdziesz Boga w ciszy swojego serca, przegrasz. On tam jest i nie potrzebuje wielu slow. Wystarczy zostawic wszystko inne, spojrzec na Krzyz i z niego czerpac sile do dzialania.

¨ W ciszy szukam słów, by podziekowac za Twa Milosc. W ciszy jest moj Bóg, tam zawsze szukam Go(...) nie szukam pustych slów, bo cisza jest moj Bóg, On jest Panem mym...¨