fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

poniedziałek, 24 października 2011

W poszukiwaniu Luz Marii, czyli LIMA.


                Od dawna wiedziałyśmy, że będziemy musiały wyjechać do Limy, aby odebrać nasze peruwiańskie dokumenty. Marzyłyśmy sobie po cichu, aby nasz wyjazd zbiegł się w czasie z przyjazdem do Peru, Kasi Sterny. Padre był jednak tak zajęty, że nie chciałyśmy nawet pytać. Aż tu nagle przed samym swym wyjazdem do Cuzco, Ksiądz pyta nas kiedy my w końcu chcemy jechać do  Limy, bo dokumenty nie mogą przecież czekać. Tak więc mając zgodę szefa, mogłyśmy zacząć załatwianie wyjazdu, co oczywiście, jak to w Peru, wcale nie było takie proste. Musiało się w tym samym czasie zbiec wiele rzeczy, ale ostatecznie udało się. We wtorek popołudniu wyruszyłyśmy autobusikiem do Limy.  Nie jechałyśmy jednak z całkiem czystymi sumieniami. Uciekałyśmy bowiem w środku wielkich przygotowań. W Bosconii zaczyna się bowiem zjazd szkół technicznych i każde ręce gotowe do pracy są mile widziane, a wręcz pożądane! Ale o tym troszkę później. W autobusie udało nam się obejrzeć dwa filmy po hiszpańsku rozumiejąc o co chodzi, z czego byłyśmy bardzo dumne. Poza tym były to nasze pierwsze filmy od wyjazdu z Polski, stąd radość tym większa.
                Wsiadłyśmy do autobusu w słonecznym i gorącym Piura, a wysiadłyśmy w pochmurnej, wilgotnej i przygnębiającej stolicy. Takie wrażenie sprawia dla mnie to miasto. Jakby ktoś nałożył mi na nos okulary słoneczne z jasnobrązowymi szkłami. Niby domy kolorowe, wręcz jaskrawe, ale wszystko pokryte warstwą spalin, wilgoci. Nawet samopoczucie się tam pogarsza. Przez dwa dni bolała mnie głowa i czułam się jakby chora, zmęczona. Stwierdziłyśmy z Doris, że po miesiącu pobytu w Peru zupełnie zmieniło się nasze spojrzenie na ten kraj. W swoim pierwszym poście Dorota napisała, że Piura wygląda jakby „przepuszczone przez wszystkie odcienie szarości…”. Dziś stwierdzamy, że po miesiącu przeżytym w Bosconii, to Lima wydała nam się smutna i bezbarwna. Nie przerażała nas jak za pierwszym razem. Już chyba po prostu uleciały nam z głów widoki z europejskich miast. Tym razem stolica Peru wydała mi się bardziej „normalna”.

Październik jest w Limie miesiącem peregrynacji obrazu Jezusa Ukrzyżowanego, zwanego „Señor de los milagros”. W dzień naszego przyjazdu, obraz wędrował akurat koło kościoła Maryi Wspomożycielki Wiernych, dlatego miałyśmy okazję zobaczyć iście peruwiańską fiestę. Z rozłożonymi straganami, scenami, przy których w trakcie oczekiwania na obraz odbywały się koncerty i pokazy taneczne. A także  mnóstwo jedzenia, różańców, bransoletek, obrazków oraz hasła w stylu: „ Matka Boża czeka na swojego Syna, który już się zbliża” .  

Mimo procesji i świętowania, udało nam się załatwić dokumenty w urzędzie.  W ciągu 1,5h, wg peruwiańskiego prawa zmienił się nasz status na „RELIGIOSA”, co oznacza tyle co siostra zakonna. Prawo to nie przewiduje bowiem czegoś takiego jak „misjonarz świecki”. Misjonarz, czyli tutaj: KSIĄDZ, ZAKONNICA. Stałyśmy się zatem odtąd siostrą Anią i siostrą Doris. Resztę pierwszego dnia pobytu spędziłyśmy na pogaduszkach z (jeszcze świecką) Kasią Sterną, która dzień wcześniej przyleciała z Warszawy. Postanowiłyśmy, że w czwartek musimy zobaczyć w Limie coś poza Domem Księdza Bosco. Udałyśmy się w związku z tym do Padre Ricardo po zgodę na wyjście na miasto, której oczywiście nie dostałyśmy. Za to Padre przydzielił nam przewodnika w postaci jednego z wychowanków i samochód, dzięki czemu mogłyśmy w 4h zwiedzić tyle, ile same nie zobaczyłybyśmy zapewnie przez cały dzień. Dziękujemy Padre!

Podsumowując, myślę, że gdyby ktoś zainspirowany przewodnikiem turystycznym chciał zwiedzić Limę, poczułby się oszukany. To miasto nie przypomina w niczym stolic europejskich, do których przywykliśmy. Piękne, stare budowle to prawdziwa rzadkość. Miejską rzeczywistość stanowią brzydkie, brudne, rozpadające się, różnokolorowe budynki, rozsypujące się taxi oraz wszechobecne głośno trąbiące autobusy. Wzdłuż plaży ciągnie się szeroka kilkupasmowa droga dla samochodów. Widoki z najwyżej położonego punktu Limy, mimo kolorow, nie są zbyt kolorowe. 

Ponieważ w dzieciństwie byłam fanką seriali południowoamerykańskich, koniecznie chciałam zobaczyć te piękne miejsca, gdzie kręcona była Luz Maria, Fiorella i inne Lucecity. Niestety nie dotarłyśmy do jednej jedynej dzielnicy, w której są aż takie wille, a w której mieszkają najbogatsi mieszkańcy Peru. Millaflores, czyli jedna z bogatszych dzielnic  Limy, okazała się imitacją zwykłego europejskiego miasta. Biurowce, „normalne” sklepy, czyli nie domowe sklepiki, hotele i bloki, które tutaj są rzeczywiście rzadkością. Wróciłybyśmy całkiem rozczarowane naszym zwiedzaniem, gdyby nie Kasia, która jako fanka literatury peruwiańskiej, zapytała naszego przewodnika, czy nie moglibyśmy zobaczyć starej dzielnicy rybackiej, której opisy sprzed 60 lat bardzo się jej podobały. W ten sposób trafiłyśmy do Barranco. Pięknie położonego nad oceanem miejsca, bardzo urokliwego, pełnego starych domków wybudowanych na skarpie. Część druga zwiedzania nastąpi dopiero przy kolejnej wizycie w Limie, której na razie nawet nie planujemy.

Po powrocie do Piura zastałyśmy wszystkich w gotowości. Wykąpałyśmy się szybko i zabrałyśmy za sprzątanie. Piątek i sobota niczym u mnie w domu rodzinnym przed przyjazdem taty ze statku. Sprzątanie kredensów, figurek, które dawno nie widziały ścierki, łazienki, tarasu itp. Itd. W sobotę bowiem odbywał się w domu uroczysty obiad z okazji powrotu ze ślubów wieczystych jednego z  braci z naszej wspólnoty. Popołudniu zaś w naszej kaplicy odbył się kolejny chrzest. Tym razem starszej młodzieży, wśród której była także jedna z dziewczyn, które pomagają nam codziennie w douczaniu szkolnym. Z tej okazji, po uroczystości udałyśmy się, ze świeżo upieczonym salezjaninem „por siempre”(na zawsze), do domu jednej z animatorek na drobną „imprezkę”. Było to nasze takie pierwsze wyjście, więc radość tym większa.

Kończę już, bo zanudzicie się czytając, ale na koniec podzielę się drobną ciekawostką kulturową. Każdy, posiada tutaj dwa imiona i dwa nazwiska- jedno ojca i drugie matki. Żona wychodząc za mąż zostawia sobie nazwisko ojca i dodaje do niego nazwisko męża. Dzieci mają zatem nazwisko dziadka ze strony mamy i ojca. Jeśli jednak chodzi o wymyślanie imion, to Peruwiańczycy są rzeczywiście bardzo pomysłowi. Mamy w oratorium dzieci, których IMIONA brzmią np.: „Elton Jhon”, „Leydi Margot” czy „Jean Poul” i „Jean Pierre” (nie daj Boże powiedzieć po prostu Pedro i Pablo). Tym miłym akcentem kończę. Do usłyszenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz