fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

piątek, 1 czerwca 2012

Polacy nie placza?


Po moich pierwszych rekolekcjach oazowych, w 2002 roku płakałyśmy po Agapie z koleżankami, jak szalone. Moja animatorka podśmiewywała się mówiąc, że zobaczymy, że kiedyś nam przejdzie. W 2011 wyjeżdżając  z moich 10 rekolekcji po raz kolejny przepłakałam pół drogi do domu.

Dziś dzieci przygotowały nam małe pożegnanie, mimo że wyjeżdżamy dopiero pojutrze. Słowa podziękowań, taniec, przedstawienie, kartki. Wszystko radośnie i pięknie. Ale jak się nie wzruszyć, kiedy nastolatek, na którego nie raz i nie dwa musiałaś krzyczeć w ciągu tych kilku miesięcy, potrafi wstać i przy wszystkich powiedzieć, że przeprasza za każde swoje złe zachowanie. Jak się nie wzruszyć, kiedy dziewczynka, która jeszcze miesiąc temu była na ciebie śmiertelnie obrażona, teraz przychodzi i mówi, że bardzo nie chce abyś wyjeżdżała. Albo inna, która wiecznie się na ciebie denerwowała, tańczy, bo ją o to poprosiłaś, mimo że nie chce i się wstydzi. I dobrowolny uścisk Maydeissona, największego mojego urwisa, nazwanego przez księdza Piotra moim bratem, „bo ma włosy koloru ciemny blond, zielone oczy i jest pulchniutki jak ty”, a przez psychologa nazywany moim największym umartwieniem. Ileż razy krzyczałam na niego, ile razy siedziałam tłumacząc mu dzielenie pisemne i mnożenie, wkurzając się na niego za brak wytrwałości i za niesłuchanie się. Jak nie płakać patrząc na zapłakane buziaczki moich wiecznie radosnych maluszków z 4 klasy? Nie da się. Mimo pełnego politowania spojrzenia brata, który, mimo że jest salezjaninem, nigdy nie zrozumie, że estudio dirigido to nie tylko miejsce, do odrabiania lekcji i posłuchania katechezy. To także miejsce, gdzie przychodzą dzieci, które nie mają mamy albo taty, które czasem potrzebują potrzymać kogoś za rękę albo się przytulić. Że to dzieci, dla których czasem kilka sekund twojej uwagi, kilka miłych słów, z których czasem sama nie zdajesz sobie sprawy, sprawia, że jesteś dla nich kimś ważnym. Wiele takich ludzi wywiozę w moim sercu. Nie znaczy to, że się nie cieszę, że wracam. Tęsknię i wiem, że mam do kogo wracać, za co dziękuję Panu BOGU. Dziękuję Mu też dzisiaj za to, że już zapalił ogień powołania w sercach innych młodych ludzi i moje dzieciaczki nie będą musiały bardzo długo czekać na kolejną białą twarz, która otworzy im bramę o 14.30 i z uśmiechem, lub czasem i też ze zmęczeniem, czy zniecierpliwieniem, ale na pewno z miłością, uściska tych, którzy będą tego potrzebowali i pożyczy piłkę tym, którzy krzyczą już od bramy „pelota”!!!

3 komentarze:

  1. wzruszające mega... ale wracaj, wracaj! ;);*

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj byłam na Lednicy. Nie masz się o co martwić, wolontariusze do Piura już gotowi:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Patrzysz na te dzieci tak, jak ja na swoje scholanki...

    pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń