fot. Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie

wtorek, 27 grudnia 2011

Boże Narodzenie, czy magia świąt.

    
    Myślę, że Boże Narodzenie na misjach to temat bardzo mile widziany na blogu. U mnie właśnie kończą się te święta. Jest 25 grudnia, niedziela. Dla pracowników Bosconii właściwie zwykły weekend. Wczoraj pracowali normalnie do 12-13, a dziś niedziela, wolne. Jutro o 7.00- 8.00, znów tu zawitają. Niestety, kalendarz nie był łaskawy w tym roku i nie dał im żadnego dnia wolnego. Jak przeżyłam święta? Szczerze mówiąc obawiałam się, że będzie trudniej. Mogę spokojnie stwierdzić, że przeżyłam te święta tak, a nie inaczej, dlatego, że jestem w Ruchu Światło- życie. Przeżywanie od 9 lat, co roku rekolekcji wakacyjnych, a w ich trakcie, świąt Bożego Narodzenia, nauczyło mnie, że Boże Narodzenie to nie tylko chłód, śnieg, choinka, wigilijne potrawy. To nawet nie rodzina, zapach ciasta, czy najlepsze uszka mamusi wyrobu. Zdarzało się już, że przeżywałam bardziej w sercu właśnie to „imitowane” Boże Narodzenie w środku lata. W letniej sukience, śpiewając kolędy w gorący letni wieczór z grupą kilkudziesięciu mniej lub bardziej znanych mi osób. Podobnie było i tu. Upał, w każdym sklepie amerykański święty Mikołaj, supermarkety otwarte 24h z promocjami na prezenty od godziny 2 do 4 w nocy i napływające z każdej strony dźwięki „Feliz Navidad” na melodię „Jingle bells”. Już w środę przyżywaliśmy kolację wigilijną we wspólnocie. 2 księzy, 3 zakonnice, 4 braci zakonnych i my, dwie gringi dziwiące się, że na Wigilię je się indyka. No właśnie, był indyk, koniecznie. Ten sam, którego szczepiłyśmy dwa miesiące temu. I szampan był (oczywiście nie piłam, już wszyscy wiedzą, że jestem w KWC i nawet nie próbują mnie namawiać na próbowanie niczego).  
Była też choinka i wspólne nabożeństwo adwentowe do Matki Bożej, Królowej adwentu. Nawet i prezenty były. W czwartek kolejna wigilia, tym razem z pracownikami szkoły. A później zakupy, nocne pieczenie ciastek dla dwóch braci wyjeżdżających na święta, a w piątek znów zakupy, bo przecież kupienie tutaj wszystkiego co potrzebne, wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza jak się wie, że na niedzielny obiad potrzebne jest ci mięso mielone, a w hipermarkecie, do którego w końcu udało ci się dotrzeć akurat popsuła się  maszynka do mielenia. Sobota to dzień, w którym zrozumiałam co czuła moja mama w każdą wigilię. Cały dzień w kuchni przygotowując ciasta, uszka, barszcz, rybę po grecku, by w końcu przebrać się w biegu i zasiąść do kolacji. W dużo mniejszym gronie. Był opłatek przysłany z SOM-u i barszcz z uszkami. Ale klimatu nie było. Bo klimat jest typowo polski. Nasza kolacja trwała 40 minut, a później każdy poszedł przygotowywać się do mszy, której nazwa -„Missa de gallo”- za nic w świecie nie kojarzy się z pasterką. Doris kojarzy się z kurą. (gallina-hiszp.). Podczas mszy, przed śpiewem Gloria, nastąpiło procesyjne „wniesienie Pana Jezusa i ułożenie w żłóbku”. A później radosne „Grande aplauso para Niño Jesus”, czyli wielkie brawa dla Pana Jezusa  i koniecznie dla Matki Bożej także. Po mszy życzenia, uściski i pogawędki. Zwyczajem tutaj jest jedzenie kolacji dopiero po mszy świętej, dlatego dość szybko wszyscy udali się do swoich domów. My we wspólnocie spotkaliśmy się, aby wypić tradycyjną bożonarodzeniową gorącą czekoladę i zjeść pannetona, a o 24.00 fajerwerki.  Zamiast je oglądać śpiewałyśmy sobie z Doris w kaplicy polskie kolędy.
    Czy było ciężko? Było inaczej niż zwykle. I było pięknie. Bo Jezus wcale nie urodził się w dogodnych warunkach. Matka Boża na pewno nie taki klimat wymarzyła sobie do narodzin pierworodnego syna, w dodatku Syna Bożego. A jednak, narodził się w stajence, a i tak aniołowie wyśpiewywali Mu chwałę. Zabraklo polskiej ¨magii¨ swiat, ktora kocham calym sercem, ale narodzil sie Bog, a to o wiele wazniejsze od calej otoczki!:) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz