Po moich
pierwszych rekolekcjach oazowych, w 2002 roku płakałyśmy po Agapie z
koleżankami, jak szalone. Moja animatorka podśmiewywała się mówiąc, że
zobaczymy, że kiedyś nam przejdzie. W 2011 wyjeżdżając z moich 10 rekolekcji po raz kolejny
przepłakałam pół drogi do domu.
Dziś dzieci
przygotowały nam małe pożegnanie, mimo że wyjeżdżamy dopiero pojutrze. Słowa
podziękowań, taniec, przedstawienie, kartki. Wszystko radośnie i pięknie. Ale
jak się nie wzruszyć, kiedy nastolatek, na którego nie raz i nie dwa musiałaś
krzyczeć w ciągu tych kilku miesięcy, potrafi wstać i przy wszystkich
powiedzieć, że przeprasza za każde swoje złe zachowanie. Jak się nie wzruszyć,
kiedy dziewczynka, która jeszcze miesiąc temu była na ciebie śmiertelnie obrażona,
teraz przychodzi i mówi, że bardzo nie chce abyś wyjeżdżała. Albo inna, która
wiecznie się na ciebie denerwowała, tańczy, bo ją o to poprosiłaś, mimo że nie
chce i się wstydzi. I dobrowolny uścisk Maydeissona, największego mojego
urwisa, nazwanego przez księdza Piotra moim bratem, „bo ma włosy koloru ciemny
blond, zielone oczy i jest pulchniutki jak ty”, a przez psychologa nazywany
moim największym umartwieniem. Ileż razy krzyczałam na niego, ile razy
siedziałam tłumacząc mu dzielenie pisemne i mnożenie, wkurzając się na niego za
brak wytrwałości i za niesłuchanie się. Jak nie płakać patrząc na zapłakane
buziaczki moich wiecznie radosnych maluszków z 4 klasy? Nie da się. Mimo
pełnego politowania spojrzenia brata, który, mimo że jest salezjaninem, nigdy
nie zrozumie, że estudio dirigido to nie tylko miejsce, do odrabiania lekcji i
posłuchania katechezy. To także miejsce, gdzie przychodzą dzieci, które nie
mają mamy albo taty, które czasem potrzebują potrzymać kogoś za rękę albo się
przytulić. Że to dzieci, dla których czasem kilka sekund twojej uwagi, kilka
miłych słów, z których czasem sama nie zdajesz sobie sprawy, sprawia, że jesteś
dla nich kimś ważnym. Wiele takich ludzi wywiozę w moim sercu. Nie znaczy to,
że się nie cieszę, że wracam. Tęsknię i wiem, że mam do kogo wracać, za co
dziękuję Panu BOGU. Dziękuję Mu też dzisiaj za to, że już zapalił ogień
powołania w sercach innych młodych ludzi i moje dzieciaczki nie będą musiały
bardzo długo czekać na kolejną białą twarz, która otworzy im bramę o 14.30 i z
uśmiechem, lub czasem i też ze zmęczeniem, czy zniecierpliwieniem, ale na pewno
z miłością, uściska tych, którzy będą tego potrzebowali i pożyczy piłkę tym,
którzy krzyczą już od bramy „pelota”!!!
wzruszające mega... ale wracaj, wracaj! ;);*
OdpowiedzUsuńWczoraj byłam na Lednicy. Nie masz się o co martwić, wolontariusze do Piura już gotowi:)
OdpowiedzUsuńPatrzysz na te dzieci tak, jak ja na swoje scholanki...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam.